Umarł poeta – poezja przeżyła. Pomnik trwalszy niż ze spiżu, choć dziś należałoby powiedzieć z betonu – wzmacniany stalą. Współczesność jawi nam się jako taka pustynia właśnie, ale nie z ruchomymi piaskami, wydmami przemieszczającymi się z miejsca na miejsce i mirażami zielonych palm i soczyście błękitnych sadzawek. Jest to pustynia szarego betonu, czarnego asfaltu i pastelowych osiedli, wyrastających jak grzyby po deszczu miraży wolności i niezależności w niewielkich mieszkankach, w blokach oddalonych od siebie o minimalną, prawnie możliwą, odległość.
Jakimi jesteśmy ludźmi w tym świecie pełnym betonu, tego realnego – fizycznego, ale też tego zatwardzającego nasze serca i dusze? Czy człowieczeństwo ma jeszcze szansę wyjść z tego gęstego uścisku, który złapał nasze serce, ale również naszą kulturę – dzieło serca? I nie chce puścić.
Jak głęboko wrzynają się te stalowe zbrojenia w naszą mentalność, jak bardzo nas ograniczają, doprowadzając do najgorszej formy ucisku i zniewolenia – autocenzury. Bo nie wypada, bo się obrażą, bo mnie nie zrozumieją.
Na tym betonowym morzu bylejakości, uniformizacji i globalizacji kultury są jeszcze zielone wyspy, miejsca, które kwitną bujnie kwiatami, które dawno już zostały uznane za wymarłe – wyspy wolnej sztuki, literatury, muzyki – tej kultury, która trwa pomimo tego świata. Próbuje z nim dialogować, ale najczęściej zbywana jest milczeniem – wtedy dobrze – ale jeszcze częściej rechotem i obelgą wsteczności, zaściankowości, zamierzchłości – niedopasowania do czerwonych dywanów, ścianek upstrzonych logami znanych marek, fotoreporterów i plotkarskich brukowców.
Prawdziwa wartość obroni się sama, a złoto nie straci swojej wartości nawet przysypane nieczystościami, które przeminą, rozłożą się, rozwieje je wiatr. Złoto pozostanie i będzie pamiętane, nawet jeśli od jego zakopania miną pokolenia. Dzieje się tak, bo prawdziwe wartości istnieją jakby obok czasu, a nawet wbrew jego upływowi. Są pięknie nieatrakcyjne dla pozbawionych głębi spojrzenia odbiorców, którzy tombak popkultury mylą z prawdziwym złotem. To ułuda.
Umarł poeta – niedoceniony, noblista in spe i już tak pozostanie. Nie odwiedzi Sztokholmu, nie odbierze nagrody. A powinien. Obok starszych od siebie Herberta, Miłosza, Szymborskiej był im równy, widział świat z jego brudem, hipokryzją i zepsuciem. Wiedział jednak, że jak się to zdrapie i wyrzuci – zostanie to, co czyni z nas ludzi. Zostaną te wartości i majątek nieprzemijalny – waluta duszy – piękno, prawda i dobro – bez chęci przypodobania się, smutnej hipokryzji i gonienia za sztucznie kreowanymi trendami.
Nawet w wielkim mieście zapada
niekiedy cisza i słychać, jak po
chodniku, pchane przez wiatr,
przesuwają się zeszłoroczne liście,
w ich nie kończącej się wędrówce
ku zniszczeniu.
Czy my, ludzie czasów posthumanizmu, potrafimy dostrzec tę niekończącą się wędrówkę ku zniszczeniu, czy potrafimy usłyszeć tę ciszę? On potrafił – bo był pięknie nieprzystający do rzeczywistości, człowiek starych czasów, ale urodzony w roku, kiedy skończyła się wojna. On rozumiał, że wiatr czasami się zatrzymuje, że wicher czasów milknie i wtedy jest klęska.
Naprawdę potrafimy żyć dopiero w klęsce.
Przyjaźnie pogłębiają się,
miłość czujnie podnosi głowę.
Nawet rzeczy stają się czyste.
Jerzyki tańczą w powietrzu
zadomowione w otchłani.
Drżą liście topoli,
tylko wiatr jest nieruchomy.
Ciemne sylwetki wrogów odcinają się
od jasnego tła nadziei. Rośnie męstwo.
Oni, mówimy o nich, my - o sobie,
ty o mnie. Gorzka herbata smakuje
jak biblijne przepowiednie. Oby
nie zaskoczyło nas zwycięstwo.
I czy na pewno tak jest, że jednoczymy się tylko w obliczu klęski i nie chcemy sukcesu? Bo sukces zapowiada powrót wiatru? Czy naprawdę jest tak, że musimy się odbijać od fundamentalnych, dziejowych kryzysów, żeby być ludzcy? Czy sukces musi być naszym największym wrogiem?
Poeta nie ma wątpliwości.
Zdobyliśmy nowe doświadczenia –
radość, potem smak klęski, smutek,
odrodzenie się nadziei –
nowe doświadczenia, które można też
odnaleźć w dziewiętnastowiecznych
pamiętnikach.
Co więc jest w nich nowego?
Przyjaźń? Czułość?
Związki pomiędzy ludźmi?
Odwaga wyzwolona na moment i z powrotem
zwinięta, jak transparent.
Bicie serca? Ta chwila, nad ranem,
kiedy wydawało się nam, że naprawdę
jesteśmy razem, oswobodzeni nie tylko
od lęku, ale i od obcości?
Dźwięk dzwonów kościelnych, lekki
i czysty, jakby śpiewała ważka?
Okruchy przeżyć? Wiedza?
Znaki zapytania?
Jest tych znaków wiele, ale poeta – on umarł – już ich na kropki nie zamieni, nie wyprostuje pytajnika w wykrzyknik.
Zmarł jeden z wybitniejszych polskich poetów – Adam Zagajewski.
Poezja żyje.