Śmierć jest czymś bardzo oczywistym w życiu człowieka i, wbrew pozorom, bardzo naturalnym. Nawet jeśli sama przyczyna śmierci nie jest naturalna. Jeśli spróbujemy zastanowić się nad tym dziwnym połączeniem ludzi ze śmiercią, to musimy przyznać, że nie było w historii ludzkości takiego momentu, w którym ludzie by nie umierali. Tam, gdzie istnieje człowiek, istnieje również śmierć. Chociaż jest ona również końcem istnienia pojedynczego człowieka. A jednak wydaje mi się, że jako gatunek czy nawet jako społeczność nie potrafilibyśmy przetrwać bez widma śmierci. Może też cały rozwój naukowy czy technologiczny przebiegałby wolniej.

Wiadomo, że jesteśmy ściśle związani ze światem zwierząt, chociaż wyprzedziliśmy je znacznie w procesie ewolucji gatunków. Nie pozbyliśmy się jednak niektórych pierwotnych instynktów, a jednym z nich jest instynkt przetrwania. Mamy świadomość czyhających na nas zagrożeń. Dzisiaj nie są to stada dzikich zwierząt, przed którymi musimy znaleźć schronienie w jakiejś grocie, ale bardziej dyskretni „zabójcy”. W obecnej rzeczywistości bronimy się przed wirusami, bakteriami, nowotworami. Chronimy się też przed zamarznięciem i przegrzaniem, odwodnieniem i zawałem. Chociaż przeważnie się nad tym nie zastanawiamy, to nasze codzienne czynności mają na celu uchronienie nas przed przedwczesną śmiercią. Taki cel przyświeca również tym, którzy dokonują odkryć, badają różne zjawiska, tworzą nowe technologie. Co więcej, mając świadomość uciekającego czasu, chcą zrobić jak najwięcej, aby zdążyć przed swoją śmiercią. Oczywiście jak wszędzie, tak i w tym wypadku znajdą się ludzie wyjątki, którzy przejawiają zachowania autodestrukcyjne i sami sprowadzają na siebie zagrożenie życia.

A instynkt przetrwania gatunku? Oczywiście chodzi o rozmnażanie, chociaż to słowo brzmi bardzo zwierzęco. Większość z nas ma pragnienie posiadania potomstwa. Jest ono podyktowane potrzebą ulokowania uczuć, spełnienia się w roli ojca i matki, czasem pewnego rodzaju zabezpieczenia na starość, może presją rodziny lub poczuciem obowiązku spłacenia długu wobec społeczeństwa (otrzymałam życie, więc muszę kolejne życie dać światu). Celowo przedstawiam to bardzo pragmatycznie, pomijając całą podniosłość daru, jakim jest przekazywanie życia. Jednym z argumentów, często pomijanym w różnego rodzaju rozważaniach, jest również wewnętrzny instynkt dążenia do zachowania ciągłości gatunku. Wynika on właśnie ze wspomnianego wyżej przeczucia nieuchronnej śmierci. Każdy człowiek ma świadomość tego, że kiedyś umrze. Jeśli nie zostawimy po sobie potomstwa, ludzkość zginie. Tak było zawsze. Na wszystkich krańcach świata ludzie umierali i umierają, w bardzo różny sposób.

Skąd więc bierze się nasz lęk, a nawet sprzeciw wobec śmierci? To pytanie nabiera głębszego znaczenia wobec swoistego charakteru współczesnej sztuki filmowej. Kolejni reżyserzy prześcigają się w pomysłach na sposoby uśmiercania bohaterów swoich filmów. Mamy wysyp horrorów, ale nie tylko, w których śmierć nigdy nie jest pospolita. Nie wiem, czy przypadkiem ich twórcy nie podsuwają prawdziwym przestępcom gotowych „przepisów”. A my? Oglądamy te sceny, jedząc popcorn lub pizzę ze znajomymi, popijamy colą, czasem jakimś alkoholem, a po skończonym seansie wracamy do szarej codzienności. Ja nie. Osobiście przestałam oglądać horrory, gdy uświadomiłam sobie, że takie rzeczy dzieją się czasem w realnym świecie (nie mówię tu o filmach z zombie czy też z obcymi). Czemu więc potrafimy oglądać śmierć na ekranie i pozostajemy niewzruszeni, a czasem wręcz napawamy się widokiem umierających w filmie ludzi, natomiast odsuwamy od siebie myśl o śmierci w naszym rzeczywistym życiu?

Coraz więcej osób ma problem z tym, aby pogodzić się ze śmiercią członka rodziny, osoby kochanej, swojego dziecka czy przyjaciela. Zwłaszcza gdy nastąpiła ona w młodym wieku. Zadajemy sobie i światu pytanie: DLACZEGO? Dlaczego teraz? Dlaczego właśnie on/ona? Nawet jeśli nie jesteśmy religijni, to nagle zaczynamy mieć pretensje do Stwórcy, kimkolwiek by był, że akurat „zabrał” nam tę osobę. I nie mam na myśli tego, że nam smutno, że tęsknimy i płaczemy. To są akurat normalne reakcje emocjonalne. Dziwi jednak, że pomimo powszechności tego „zjawiska” wciąż jesteśmy zaskoczeni tym, że człowiek umiera. Co więcej, wiele osób nie potrafi być przy umierającym, boi się patrzeć, a co dopiero dotknąć ciała leżącego w trumnie. W tym akurat jesteśmy słabsi niż nasi przodkowie.

Myślę, że są jeszcze w Polsce takie miejsca, aczkolwiek pewnie jest ich już niewiele, gdzie zmarły pozostaje w swoim domu i tam można przyjść i się z nim pożegnać. To w domu wystawiana jest też trumna z ciałem, przed pogrzebem jest czuwanie i modlitwa, a potem odprowadzenie jej, jeśli nie do kościoła, to chociaż do drogi. Ja ostatni raz na takim pogrzebie byłam 18 lat temu. A przecież dawniej tak to właśnie wyglądało. Nie oddawano zmarłej osoby do kostnicy. Spoczywała nawet dwa dni w tym samym domu, w którym inni domownicy jedli i spali. Śmierć była wtedy częścią ich codzienności. I chociaż często nie znali przyczyn (kaszlał, kaszlał i umarł – takie słowa czasem słyszałam w opowiadaniach mojej babci), nie dziwiło ich to, że ktoś nagle zmarł, bo przecież to normalne, że ludzie umierają. Nie chroniono też dzieci przed tym widokiem, stały przy zmarłym razem z resztą rodziny. Niekiedy robiono nawet pamiątkowe zdjęcia. A dzisiaj rodzice pozwalają dzieciom oglądać bajki i filmy o wampirach, zombie czy innych „umarlakach”, lecz nie wezmą ich ze sobą na pogrzeb, bo to zbyt straszne przeżycie.

Co się zmieniło na przestrzeni lat? Myślę, że jesteśmy bardziej wyizolowani. Dawniej mieszkano w domach wielopokoleniowych. Zawsze obok małych dzieci mieszkał ktoś chory lub stary. Nie było więc możliwości, aby je ochronić przed takim „przykrym” widokiem jak starzejący się lub chorujący człowiek. I była to niesamowita lekcja na temat przemijania. Jednego dnia rodziło się dziecko, drugiego dnia umierał starzec. Ani jedno wydarzenie, ani drugie nie było niczym dziwnym. Koło życia toczyło się nieprzerwanie. Dzisiaj mieszkamy oddzielnie, każdy w swojej przestrzeni, we własnym mikroświecie. Są domy, w których nie ma małych dzieci, są też takie, w których nie ma starych ludzi. I to jest nowa rzeczywistość, do której już przywykliśmy. Ale czymś niepokojącym jest to, że ta izolacja postępuje i coraz rzadziej spotykamy się z ludźmi starymi – bo co z nimi robić? O czym rozmawiać – i coraz częściej unikamy spotkań z ludźmi, którzy mają małe dzieci – bo one są takie głośne i męczące. Do tego dochodzi nasza ludzka pycha. Jesteśmy przekonani o ogromnych możliwościach nauki, techniki i medycyny. Człowiek tyle osiągnął, chce zaludnić inne planety, zagłębia się w oceany, bada świat kwantów. Dlaczego więc jeszcze nie potrafimy zatrzymać śmierci? W naszym nowym świecie zabrakło dla niej miejsca. Śmierć tu nie pasuje, psuje naszą wizję, nasz plan na życie.

Czy można „oswoić” śmierć? Albo chociaż oswoić się z myślą o śmierci? Czy to jest problem kulturowy, czy jednostkowy? Czy może potrzebujemy uznać, że człowiek nie jest wszechmogący, że jest ktoś/coś ponad nim? Jeśli nie wierzymy w Boga, możemy traktować śmierć jako siłę wyższą, przed którą trzeba uklęknąć i przyznać się do własnej małości, kruchości i niemocy. Nasz świat, przestrzeń, którą zamieszkujemy, nie jest wcale tak duża, biorąc pod uwagę rozmiary kosmosu. Podobnie czas, który zajmujemy w historii istnienia wszechświata, jest niepokojąco krótki. Skąd więc przekonanie o naszej wielkości? Skąd pomysł, że jesteśmy ponad to wszystko, że możemy ominąć prawa natury? Skąd pomysł, że można nie umierać?

Nawet jeśli wypchniemy śmierć z naszej głowy, to nie usuniemy jej z naszego życia. Jak na razie nie mamy na to sposobu i chyba jedyne, co możemy zrobić, to się z nią pogodzić.