W ostatnim czasie coraz częściej stawiamy sobie pytania graniczne, zwane też czasami pytaniami ostatecznymi. Myślimy o tym, czy grozi nam wojna, czy nasze bezpieczeństwo jest tak pewne, jak do tej pory myśleliśmy, mieliśmy nadzieję. Chłodny wiatr ze wschodu coraz bardziej przemienia się w mroźny wicher, a my szukamy ciepła, nie tylko tego fizycznego, przy grzejnikach i piecach, których działanie skądinąd również jest zagrożone, ale przede wszystkim tego emocjonalnego i duchowego.

Okazuje się, że współczesny świat zapędził się w gonitwie, niczym chomik w kole, które nie wiadomo, czy napędza się siłą chomika, czy to raczej chomik próbuje za tym kołem nadążyć. Daliśmy się zapędzić w kozi róg pewności siebie, pewności tego, że wszystko jest nam dane na zawsze, a to, co sobie wypracowaliśmy, na pewno nie przeminie.

Wystarczy jednak spojrzeć na ostatnie kilkaset lat historii i zobaczymy, że okresy pokoju w Europie były stosunkowo krótkie i że często znajdował się ktoś, kto akurat postanowił sięgnąć tam, gdzie do tej pory nie sięgał. Patrząc na wschód, na Rosję, można odnieść wrażenie, że znów się taki ktoś pojawił. Jesteśmy oczywiście w innej sytuacji niż przed poprzednią wojną. Jesteśmy ważnym elementem sojuszu nie tylko militarnego, jakim jest NATO, ale również częścią projektu cywilnego – Unii Europejskiej. Nasze bezpieczeństwo jest gwarantowane dużo mocniej, niż to było w 1939 roku. Nie jest to oczywiście powód do hurraoptymizmu i lekceważenia zagrożeń, które być może nigdy się nie ziszczą i nie zrealizują, ale nie nastąpi to bez naszego wysiłku.

No bo poczucie bezpieczeństwa bierze się nie z nieracjonalnego hurraoptymizmu, jak już wspomniałem, ale z gruntownej refleksji nad źródłami bezpieczeństwa i perspektywą na przyszłość, w której zawarta jest kalkulacja ryzyk, które mogą wystąpić, i trzeźwy namysł nad tym, co może pójść źle, a co może nam się udać. To jest oczywiście podejście naukowe, osadzone twardo na ziemi i można by powiedzieć – technokratyczne.

Natomiast nie zawsze da się ocenić ryzyka i nie zawsze da się oszacować przyszłość, bo ona ze swojej natury jest nieznana i bądź co bądź – nieprzenikniona. Budowanie poczucia bezpieczeństwa na szacunkach i wyliczeniach może się sprawdzić tylko w pewnych granicach. Co, jeśli świat pokazuje, że nie ma dla niego granic nie do przekroczenia, nie ma dla niektórych szaleńców i uzurpatorów takiego tabu, którego nie można by złamać. Wtedy nawet najbardziej ostrożne kalkulacje biorą w łeb.

Osoby wierzące, bez względu na religię, swoją ufność co do przyszłości pokładają w metafizyce, godząc się na to, co niespodziewane i nagłe. Katolicy chociażby modlą się w suplikacjach „od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie” – czyli śmierć może być nagła, godzimy się z tym, ale nie chcemy, aby była niespodziewana. Taka logika może być obca ludziom niewierzącym, a myślę, że warto to przemyśleć.

Spodziewanie się śmierci, czekanie na nią w każdej chwili może być odczytane jako szaleństwo, ale nie o to w tym chodzi, żeby na śmierć czekać z otwartymi ramionami i wyciągać je w jej kierunku, ale zaakceptować to, że nie znamy czasu naszego pożegnania się z tym światem, a więc tej największej – dla każdego z nas – tajemnicy przyszłości. Wierzę, że będąc pogodzonym z tym, że ten moment nadejdzie, bezpieczeństwo materialne – tu i teraz – nie będzie dla nas aż tak istotne, co nie zmienia faktu, że powinniśmy o nie dbać.