Żyjemy w świecie szybkich przemian społecznych, politycznych, technologicznych. Możemy nabrać nawet poczucia, że jedyną stałą w tym świecie jest zmiana – nieustannie korygująca moje własne „ja” oraz punkty odniesienia do rzeczywistości. Na zmianę możemy się mentalnie przygotowywać, starać się ją „włączyć” do siebie i swojej perspektywy życiowej. Może nam jednak uciec coś niezwykle cennego, mogą nam zniknąć wartości dla nas niezmienne i konieczne. Nie zapewniając sobie odpowiedniego ujścia dla pozytywnych przeżyć – tych mimo zmiennych – tracimy energię, frustrujemy się zmianami i dezerterujemy przed wzięciem odpowiedzialności. Życie staje się dla nas tym, co się w dużej mierze przydarza, tak jakbyśmy musieli żyć i nie mieli żadnego wpływu na naszą codzienność.
Świat, w którym mnogość niekontrolowanych bodźców przychodzi i wychodzi, to nie tylko świat zmienny, ale nade wszystko świat chaotyczny – świat, który wartości definiuje na wskroś subiektywnie, tak jakbyśmy nie mieli ze sobą nic wspólnego, jakbyśmy byli sobie obcy na poziomie wartości, a bliscy tylko ciałem. Czyż nie mamy wszyscy jednej natury? Nie posiadamy tych samych władz ludzkich? Nie podlegamy tym samym procesom życia i śmierci? To prawda, że różnorodnie z tych władz korzystamy i różnorodnie żyjemy oraz umieramy, ale chyba wszyscy pragniemy porządku, który tę różnorodność przyjmie, zaakceptuje, pokocha.
Wyobraźmy sobie świat, w którym nie ma osób, które byłyby powiernikami naszych frustracji i problemów. Świat bez lekarzy, mentorów, terapeutów, kapłanów – nikt nie służyłby pomocą w regulowaniu naszych emocji, nie radziłby w konfliktach wewnętrznych, nie dawał złotych recept. To oczywiście obraz niezwykle trudny, wymagający, ale w rzeczy samej uwalniający – pozwala on na skonfrontowanie mnie samego z samym sobą, bez dodatków, porad i regulatorów moich wewnętrznych stanów. Zostaję zmuszony do samodzielnego zaadaptowania się do rzeczywistości, zaopiekowania się sobą samym. Taka perspektywa jest w niektórych przypadkach bardzo bolesna, bo czasy, w których żyjemy, są obarczone sporymi deficytami w opiekowaniu się sobą samym. Nie mówię o egoistycznym hedonizmie. Chodzi o zwyczajne ciepło i wyrozumiałość wobec własnych cieni i blasków oraz poczucie kontroli nad własnym „ja”. Zmuszeni do procesu samoakceptacji, doznajemy poczucia odpowiedzialności za własne przeżycia wewnętrzne, za własne decyzje. Dostrzegam przy tym skalę mechanizmów obronnych, niespełnionych potrzeb i tęsknot. I muszę to samodzielnie uporządkować, wyregulować mechanizm mojego „ja”, zdyscyplinować moje władze do odpowiedniego (zgodnego z przeznaczeniem) działania. Dostrzegam wartość tego porządku, gdy już go realnie zaprowadziłem.
Porządek społeczny, porządek duchowy, emocjonalny, intelektualny nie jest rygorystycznym procesem, który ma formę utopii – tak jakbyśmy byli w stanie siebie i innych przymusić. Nie, nie jesteśmy robotami, które wykonają wszystko, co inni lub nasze władze poznawcze podadzą na tacy. Ale nie zmienia to zasadniczego faktu, że wykonywanie działań porządkujących, dyscyplinujących nadaje naszemu życiu jakość. Samodyscyplina buduje nawyki, rutynowe działania, które z czasem nie wymagają już takiej energii. Poranny prysznic, kawa, przerwa w pracy, stała pora rozrywki. Nie chodzi tu o stały plan dnia, sztywność w naszej codzienności. Chodzi o poczucie odpowiedzialności i kontroli. Dwa zasadnicze komponenty, dla których warto wprowadzać drobne nawyki (choćby 30 minut tylko dla siebie w ciągu dnia; 30 minut tylko dla swoich pasji). Ta samodyscyplina bardzo uwalnia, gdyż dobrze rozplanowane życie, nad którym posiadam choć trochę kontroli, pozwala mi na ciągłe korygowanie, na otwieranie się ku nowym horyzontom, spotkaniom, doświadczeniom. Nigdy nie będę mógł powiedzieć, że nie mam czasu, gdyż samodyscyplina uczy panowania nad czasem, uczy posiadania godziny dla siebie, która uwalnia mnie do przeżywania swojego życia według własnej miary.