Czasem czujemy niezdolność do podjęcia działania wbrew naszej przyjemności, choćby to działanie przyniosło obiektywne dobro, cechowało się darem miłości lub zwyczajnie dawało radość innym. Szlachetne wychodzenie ponad siebie jest zawsze trudne, bo czasem zawłada nami potrzeba widzenia jedynie czubka własnego nosa i poszukiwania własnej korzyści. Niekiedy jest też tak, że lęk zakorzeniony w jakichś przykrych sytuacjach z przeszłości paraliżuje człowieka – brakuje nam wtedy odwagi, aby pójść do przodu, uwierzyć nadziei i spróbować innych sposobów na realizację swoich marzeń i planów.
Nie licząc brawurowych rajdów samochodowych (niestety czasem także po publicznych drogach), sportów ekstremalnych i wąskich profesji, możemy dostrzec niechęć do podejmowania ryzyka. Ryzyko zawsze kojarzy się z jakimś zyskiem, a zarazem możliwością utraty – właśnie to, czego boimy się najbardziej, to strata. Stracić siebie, stracić własne plany, własne zasoby, obraz siebie – to wszystko prowokuje do lęku, paraliżuje człowieka przed podjęciem wyzwań codzienności, zmianą pracy, otoczenia. Wydaje nam się, że posiadanie i poczucie bezpieczeństwa to wartości nadrzędne, ale całkiem możliwe, że po prostu kiedyś doświadczyliśmy głębokiej rozpaczy, pustki, emocjonalnego czy materialnego braku i dlatego tkwimy w miejscu. To doświadczenie nauczyło nas, że lepiej się nie wychylać, nie wchodzić w nieznane, ponieważ i tam może na nas czyhać jakiś problem nie do udźwignięcia – i tak, rzeczywiście często tak jest. Mimo to rozwijamy się tylko wtedy, gdy potrafimy wyjść z własnej małoduszności – niektórzy nazwaliby taką umysłową czy duchową ciasnotę własną strefą komfortu, ale to za mało. Nie chodzi zawsze o nas, o naszą strefę, o nasze zabezpieczenie czy mechanizmy obronne. Nie chodzi też o psychologizowanie własnych zachowań – bardzo często chodzi o ciasnotę panującą w naszym sercu, które staje coraz bardziej nieautentyczne, zlęknione, przewrażliwione na własnym „ja”.
Małoduszność jest obrazem współczesności, która pragnie więcej, ale niewielkim kosztem, która przeraża się każdym wysiłkiem, ale przyjmie każdą daninę i wypłatę. Małoduszność czyni nas pozorantami ponieważ gdy szlachetność żyje w sercach, a umiera w czynach, to na horyzoncie nie widać niczego innego, jak pozorowana, fałszywa maska osoby – osobą bowiem stajemy się naprawdę wtedy, gdy potrafimy być darem dla innych, przyjmując ciężary życia, podejmując wyzwania codzienność, ryzykując utratę tego, co posiadamy. Miarą człowieczeństwa jest szerokość serca, które może pomieścić wiele osób i spraw i nigdy nie jest pełne, nasycone, ale zawsze gotowe przyjmować nowy dzień. Gdy serce skrywa się przed innymi, przed codziennością, nasze człowieczeństwo gaśnie, zaczynają nękać nas choroby, nieprzyjemne uczucia, izolacyjne myśli. Często uzależniamy się wtedy od substancji (alkohol, papierosy), sposobów spędzania czasu (książki, telewizja, telefon) czy innych substytutów, które mają wypełnić naszą wewnętrzną potrzebę zobaczenia innego świata, innych ludzi, innych sposobów bycia.
Nie dajmy się zatem sparaliżować naszej małoduszności, nawet gdy mamy małe, zranione serce, nie bójmy się podjąć ryzyka wiary w drugiego człowieka i wiary w siebie – czasem jest to ogromne ryzyko, ale koniec końców uzdrawia z ran, powiększa serce i czyni wielkodusznymi.