Przemijanie jest z człowiekiem od zarania. Rodzimy się i umieramy. Cały ten proces, zwany życiem, obudowaliśmy kulturą. W jednych stronach świata śmierć jest czymś oczekiwanym, a moment przejścia jest radosny, w innych natomiast śmierć wiąże się z niedosytem, zawsze jest traumą, niespodzianką, przychodzi nie w porę. Fascynujące jest to, że my, ludzie, latamy w kosmos, poznaliśmy naszą planetę, przełamujemy bariery naszego poznania, a śmierć cały czas jest poza naszym zasięgiem.
Oczywiście osoby wierzące powiedzą od razu, że śmierć nie jest żadną tajemnicą, że jest przejściem z jednej rzeczywistości do drugiej, wyobrażanej różnie, w różnych religiach i kulturach. W najbliższym nam katolicyzmie śmierć jest postrzegana nawet jako przejście ze śmierci do życia ze względu na odkupienie, które dokonało się na krzyżu Jezusa Chrystusa. Katolicy wierzą, że są Kościołem pielgrzymującym, a ci, którzy już do nieba trafili przez bramę śmierci, są Kościołem tryumfującym, bo już śmierć ich nie dotyczy, została pokonana.
Żyjemy więc w kulturze (nawet niewierzący), która śmierć postrzega od wieków jako coś dobrego, coś, co skutkuje życiem wiecznym. Dlaczego więc wszystko, co z nią związane, jest nacechowane smutkiem, głęboką powagą i pewnym tabu?
Z całą pewnością wynika to z braku pewności, czy zmarły bliski zasłużył na wejście do nieba, czy jednak czegoś mu zabrakło. Dlatego katolicy modlą się za dusze bliskich zmarłych, wykorzystując czas dany tu na Ziemi i wstawiając się za tymi, którym czas na to już się skończył. Ale bardziej chyba trzyma nas tu na Ziemi przywiązanie do relacji z innymi, do dóbr doczesnych, do życia samego w sobie. Nie wystawia to katolikom najlepszego świadectwa, bo przecież śmierć powinna być wyczekiwana, powinna być celem. Często jednak odkładamy myślenie o niej na później, na starość, na emeryturę, na inny czas. Nigdy nie ma dobrego czasu na śmierć.
Dlatego takimi dramatami są śmierci przedwczesne, tragiczne, w wyniku chorób, w wyniku katastrof i wojen. Mówimy o takich ludziach, że przecież mogli jeszcze żyć, że przecież mieli jeszcze całe życie przed sobą. Śmierć jednak przychodzi, kiedy chce, prawie zawsze nie w porę. Może gdybyśmy my, jako katolicy, ludzie, którzy śmierci bać się nie powinni, trochę na poważniej brali to, w co wierzymy, to może i nasza kultura by się zmieniła. My jednak racjonalizujemy, licytujemy się, gramy ze śmiercią w szachy jak u Bergmana, ale bez większych szans na wygraną.
Zaklinamy rzeczywistość, że to jeszcze nie czas, i bardzo często nie rozumiemy tego, że ktoś może tę rzeczywistość zaklinać zupełnie inaczej niż my. Że można ze śmierci się śmiać i czekać na nią w radości, że można na niej zarabiać nawet w najbardziej żenującym stylu rodem z filmów klasy Z i obchodów Halloween. Nam nie mieści się to często w głowie, bo śmierć jest w sferze sacrum tak głęboko, że stała się dla nas nie aktem fizycznym, terminacją życia, ale więcej jest w niej metafizyki i emocji. I może to dobrze, może właśnie to czyni nas ostrożniejszymi w codziennym życiu, nawet jeśli notorycznie odsuwamy myślenie o śmierci. Podświadomie jednak pojawia się w nas strach.
W świecie mieszających się kultur nie unikniemy kontaktu z czymś, co dla nas może być obrazoburcze, ale jeśli będziemy pewni swoich przekonań, to nie będziemy czuć się zagrożeni wpływem obcych kultur, a tolerancja wzrośnie. Badajmy więc swoje dziedzictwo i nie poprzestawajmy na wymówkach i fasadach, one runą jako pierwsze, a to, co jest ich fundamentem, pozostanie. Niech więc fundament będzie silny.