Świat pełen trudności, ludzkiej ułomności, kryzysów humanitarnych, konfliktów i egzystencjalnych porażek to świat, któremu wiele trzeba wybaczyć, który trzeba przyjąć i pokochać. Gdy wokół nas dostrzegamy skutki takiej rzeczywistości, gdy dostrzegamy ludzkie cierpienie, to jakby z samej głębi naszego „ja” czujemy wezwanie do troski i miłosierdzia. Reagujemy niczym Boża łaska na grzech – im więcej w nas słabości, tym większe wsparcie otrzymujemy. Pragniemy leczyć rany i trudno spotkać człowieka, któremu cierpienie innych byłoby obojętne. Jesteśmy bowiem stworzeni do miłości i to właśnie miłość stanowi punkt odniesienia naszego życia – doświadczając miłości i mogąc kochać, stajemy się osobami pełnymi energii, wartościowymi, przeświadczonymi o swojej godności. Gdy miłości jednak zabraknie, gdy doświadczymy odrzucenia lub nie otrzymamy należnego nam szacunku, doświadczamy powolnego wypalenia, obniżenia nastroju, zaczynamy uganiać się za miłością...

Jakże wielu z nas w ferworze codziennych zajęć motywuje się tym „uganianiem”. Wielu dojrzałych, w sile wieku czuje się ciągle nienasyconymi pod tym względem. W poczuciu jakiegoś deficytu, samotności (nie tyle fizycznej, ile emocjonalnej), stoją w miejscu w oczekiwaniu na gesty i słowa, których może nigdy nie otrzymali lub których nigdy nie zauważyli. Dostrzegamy to na każdym kroku, w szczególności w osobach niepewnych siebie, niemogących podjąć ważnych decyzji, żyjących w poczuciu bezradności, braku sprawczości. To niezwykle smutne doświadczenia, gdy z racji emocjonalnych deficytów tracimy poczucie odpowiedzialności za nasze życie, gdy staje się ono serią przypadków, zbiegów okoliczności, które pozwalają nam jakoś unosić się na powierzchni. Bardzo często są to osoby ciche, ugodowe, wzbudzające w sobie wiele empatii wobec innych, a zarazem żyjące w głębokim poczuciu obowiązku – tak jakby wypełnienie tych obowiązków w końcu nasyciło. Główne zdanie, które dominuje we wnętrzu takiego człowieka, jawi się jako samokrytyczna tęsknota: „Nikogo nie skrzywdziłem, staram się na nikogo nie złościć, każdemu potrzebującemu pomagam, nie dbam o siebie tak bardzo jak o innych. Dlaczego? Zatem dlaczego nie czuję waszej miłości?”.

Kwestia jest bardzo złożona, dotykająca naszej psychicznej natury, naszej głębokiej potrzeby doświadczenia rodzicielskiego wsparcia i ciepła, którego nadal brakuje w naszych rodzinach (mimo ogromu wiedzy wychowawczej, którą się otaczamy). Nie możemy jednak uciec do przeszłości, pozostać w tej bolącej tęsknocie za tym, czego już nie otrzymamy. Czyni nas to niezwykle skąpymi wobec siebie samych. Tak duża zależność od zewnętrznych komunikatów, od potwierdzenia naszej wartości w oczach innych nie pozwala nam na zadbanie o siebie. Tak jakbyśmy nie byli w stanie siebie pokochać, jakbyśmy nie chcieli zaakceptować własnego „ja”, z całym bogactwem zranień, cnót i talentów. Trzeba z całą mocą podkreślić wagę zadbania o siebie, pokochania siebie. Tylko w tej perspektywie możemy budować relacje z innymi. Tylko w poczuciu zatroszczenia się o własne potrzeby jesteśmy zdolni do dawania siebie innym jako daru, który uszczęśliwia dawcę i biorcę. Miłość do nas samych nie pozwala nam na rozbudzenie krępującego poczucia winy, czyni nas wyrozumiałymi wobec naszych słabości, łagodnymi w odkrywaniu swojej wartości, efektywnymi w stawaniu się człowiekiem. Kochać siebie to być człowiekiem. I dopiero będąc człowiekiem, mogę rozpocząć moją wędrówkę w kochaniu innych – jako zasadniczy cel i kierunek miłości.