Mówi się często, że poezja jest taką dziedziną sztuki, która wymaga nieszczęścia – albo takiego obiektywnego, chciałoby się rzec, globalnego, albo (i to chyba częściej) takiego osobistego – subiektywnego. Prawdziwie wybitna poezja powstałaby więc w momencie koniunkcji tych dwóch warunków – nieszczęśliwego poety w sypiącym się świecie.
Oczywiście nie jest to warunek sine qua non, bo przecież możemy znaleźć wybitnych poetów, którzy żyli w dobrych czasach i sami nie cierpieli niedostatku, ale jednak skądś taki stereotyp się wziął i myślę, że w Polsce jest on szczególnie widoczny. Bo nawet jeśli weźmiemy „Treny” Kochanowskiego, który był znaczącą postacią w swoich czasach, to przecież tragedia rodzinna – śmierć córki – wpłynęła bardzo mocno na jego twórczość, a w zasadzie nadała jej charakter. Jeśli przeniesiemy się kilka wieków w przyszłość, do XIX wieku i do epoki romantyzmu, która uformowała dzisiejsze rozumienie polskości, rozumienie poezji i wrażliwość na sztukę, będziemy w stanie zobaczyć jak głęboki wpływ na życiowe wybory ma poezja. Bo albo się jest romantykiem i w romantyzmie doszukuje cząstek polskiej duszy, albo się jest przeciwnikiem romantyzmu (mniej lub bardziej zagorzałym) i właśnie w nim upatruje się rozpadu polskiej duszy na cząstki. Ten spór między metafizyką, błąkaniem pośród ulotnych konstruktów, niedopowiedzeń i przeczuć a twardym stąpaniem po ziemi, patrzeniem na ten łez padół mędrca szkiełkiem i okiem poniekąd wyznacza tory debaty publicznej ostatnich dwustu lat. I nawet jeśli ten podział nie jest taki oczywisty na pierwszy rzut oka w polskiej polityce, to można się go, kopiąc odpowiednio głęboko, doszukać.
Popatrzmy na odzyskiwanie niepodległości, na spory o kształt Polski i jej ustrój. Radykalni konserwatyści, antyromantycy zostali dość szybko wykluczeni z dyskusji i można by rzec, że na scenie zostali romantycy mniej i bardziej radykalni. Piłsudski ze swoim socjalistyczno-rewolucyjnym zapleczem wysiadł z czerwonego tramwaju na stacji niepodległość. To określenie samo w sobie jest przesycone pewnym romantycznym zadęciem. Natomiast druga strona – endecy z Romanem Dmowskim na czele – celowali w dyplomację, w szacowanie, co przyniesie większą korzyść. W tej rywalizacji z całą pewnością lewica była bardziej liryczna. Ten spór gorących głów z biurokratami (w ogromnym uproszczeniu) przeniósł się na kolejne pokolenia. Dekadę temu poczytna jeszcze wówczas „Fronda” umieściła na okładce okraszony wymowną ilustracją tytuł-pytanie, „czy Polską rządzą dwie trumny?”, mając oczywiście na myśli Piłsudskiego i Dmowskiego. W dyskusji wokół tego tematu wyszło, że jest w tym dużo racji. Do dziś można na polskiej scenie politycznej odnaleźć mentalnych spadkobierców jednej i drugiej opcji.
Poezja jest więc ważniejsza, niż się wszystkim wydaje. Drgania wrażliwych dusz przelewane na papier wzbudzają drgania w duszach tych, którzy to czytają. I coraz więcej, i więcej ludzi chodzi rozedrganych w rytm konkretnych wibracji. Poeci są więc władcami dusz, wpływają na świat, chociaż sami nie biorą udziału w podejmowaniu decyzji i to chyba jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Poczucie braku u poetów i przelanie go na papier może zainspirować do tworzenia prawa wyrównującego te braki.
Żyjemy dziś w czasach coraz trudniejszych. Straszy nas się zimnem, drożyzną, rozpadem relacji i ogólną dekadencją. Czyż nie ma lepszych warunków do powstawania wielkiej poezji?