W Olsztynie, mieście mojego dzieciństwa oraz młodości, mieście, w którym wchodziłam w dorosłość, rozpoczęły się różne inicjatywy w związku z ogłoszonym Rokiem Mikołaja Kopernika. Dzieje się naprawdę dużo. Co chwile słyszę lub czytam o jakimś wydarzeniu, które ma na celu przybliżyć nam postać tego wielkiego Polaka. To dobrze. Myślę, że wielu naukowców i odkrywców jest zaniedbywanych w ten sposób, że znamy ich tylko z jednego kluczowego momentu w ich życiu. Cała reszta wydaje się mało znacząca i przez to bywa pomijana. A przecież każdy człowiek jest jedyny w swoim rodzaju właśnie dzięki całemu spektrum własnych przeżyć, doświadczeń i decyzji. Do wszystkiego dochodzi się dzięki pewnym zdarzeniom i osobom, które wywierają na nas wpływ i które odciskają piętno na naszych umysłach i sercach. Nikt nie rodzi się od razu fizykiem, chemikiem, pisarzem czy astronomem.

A właśnie. Mikołaj Kopernik wcale nie był astronomem. To znaczy nie „zawodowo”. Był z wykształcenia prawnikiem, lekarzem, studiował też filologię grecką, przyjął niższe święcenia duchowne, zajmował się ekonomią i kartografią, a nawet pełnił funkcję dyplomaty. Astronomia natomiast była jedynie jedną z jego pasji, której oddawał się w wolnym czasie. I popatrzcie jak skutecznie i z jakim zacięciem to robił.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ kiedyś to było normalne i w sumie oczywiste, że człowiek, jeśli miał takie możliwości finansowe lub posiadał odpowiedni status społeczny, rozwijał się w tych kierunkach, które uważał za ciekawe i które go interesowały. Aby to przybliżyć, posłużę się cytatem „żywcem” z Wikipedii.

Leonardo da Vinci, właściwie Leonardo di ser Piero da Vinci – włoski renesansowy artysta i uczony: malarz, rzeźbiarz, architekt, inżynier, a także odkrywca, matematyk, anatom, wynalazca, geolog, filozof, muzyk, pisarz.

Gdy prześledzimy biografie innych znanych ludzi, dowiemy się, że mieli oni więcej niż jedną pasję i starali się je rozwijać. Wiadomo, że historia stawia na drodze różne przeciwności, wojny, zarazy i inne, mniej lub bardziej tragiczne wydarzenia, nie zawsze więc udaje się realizować swoje plany. Ale do głowy ciśnie mi się pytanie: od kiedy świat próbuje nam wmówić, że możemy znać się dobrze tylko na jednym? Pomimo tego, że ostatnie lata przyniosły wiele zmian, chociażby możliwość kształcenia przez całe życie, to i tak panuje przekonanie, że trzeba wybrać jeden kierunek, jeden zawód i trwać w nim, jak długo się da. Dążąc zaś do zdobycia wykształcenia, należy wyzbyć się marzeń, przestać zajmować się głupotami i cały czas poświęcić jednemu. A jeśli po tym wszystkim straci się pracę? Albo dozna uczucia wypalenia zawodowego? Co robić w takich chwilach, jeśli nie ma się w zanadrzu żadnej alternatywy?

Skąd takie moje spostrzeżenia? Przede wszystkim z obserwacji systemu szkolnictwa. W liceum ogólnokształcącym wybiera się profil, który determinuje zakres materiału, jaki młodzież będzie przyswajać przez kolejne lata. Jeśli w trakcie nauki zmienią się zainteresowania lub też uczeń dojdzie do wniosku, że jednak sobie z tym nie poradzi, zostaje sam z wielkim problemem. Teoretycznie może zmienić klasę i profil, ale ma duże zaległości z rozszerzanych przedmiotów. A przecież od wyniku zdanej matury zależy poziom, na którym uplasuje się szkoła w rankingu. No i to właśnie ten wynik decyduje o przyjęciu na studia. Inaczej było, gdy oprócz matury zdawało się egzaminy na wybrany kierunek. To, z jakim wynikiem kończyło się szkołę średnią, nie decydowało o tym, na jakie studia się startowało. Każdy mógł przygotować się poza szkołą do egzaminu z tego przedmiotu, który był wymagany, ale nie zdawał go na maturze. Ale to zamierzchłe czasy. Dzisiaj, gdy rozmawiam z maturzystami, słyszę: „Nie, już nie biegam. Treningi lekkoatletyczne zajmowały mi za dużo czasu, a przecież w tym roku matura”. Albo takie słowa: „W tym roku zrezygnowałam ze szkoły muzycznej. Raczej nie jestem tak dobra, aby wiązać z tym przyszłość, a matura jest najważniejsza”. A czasami nawet: „Chciałam pójść na pedagogikę, bardzo lubię pracę z dziećmi, ale od mojej nauczycielki usłyszałam, że chyba zgłupiałam do reszty, skoro chcę pracować w szkole!”. Dlaczego nie mogą robić tego, co lubią? Dlaczego nauczyciel śmieje się z ich pasji? Czemu nie mogą łączyć wielu rzeczy naraz?

Inną podstawą takich spostrzeżeń jest moja własna historia. Kiedyś, świeżo po ukończeniu przeze mnie studiów podyplomowych z doradztwa zawodowego, usłyszałam słowa: „Oooo, do takiego doradcy to bym w życiu nie poszła”. O co chodziło? O moje wykształcenie, które jest zgodne z moimi zainteresowaniami. A zainteresowań i pasji mam wiele i zawsze trudno było „ekspertom” gdzieś mnie przyporządkować. Jestem ekonomistą, uwielbiam matematykę, ale też fizykę i astronomię. Z zamiłowaniem analizuję teksty, zwłaszcza starożytne, religijne, mistyczne, poetyckie. A gdy do tego dodamy Biblię, która pasjonuje mnie od zawsze, dowiemy się, że ukończyłam studia teologiczne i obroniłam doktorat z teologii biblijnej. Poza tym niesamowicie lubię ludzi, zarówno w relacjach, jak i jako obiekty obserwacji, badań i analiz – stąd wczesna pedagogika zintegrowana i praca nauczyciela. A doradztwo? Jest to kolejna okazja do rozmów, pomagania, wskazywania możliwości i podbudowania młodego człowieka. Do tego ciągła potrzeba ruchu i chęć motywowania innych do dbania o siebie doprowadziły mnie do kursu na instruktora fitnessu.

Moja rozmówczyni, która nigdy się do mnie nie wybierze, wyciągnęła błędny wniosek z przedstawionej wyżej kariery zawodowej. Stwierdziła, że sama nie wiem, co chcę robić w życiu, jak więc mogę doradzać innym. No właśnie. Tylko że ja wiem, co chcę robić. Chcę pracować z ludźmi i dla ludzi. Wszystkie moje wybory utwierdzały mnie w tym przekonaniu, począwszy od ekonomii, która była efektem mojej miłości do matematyki i która pomogła mi przekonać się, że tym na pewno nie chcę zajmować się w życiu. Nie jestem osobą zagubioną w rzeczywistości. Jestem osobą, która ma szerokie spektrum możliwości również dzięki temu, że mam dużo pasji i nie boję się ich rozwijać. Takie też podejście próbuję przekazać moim uczniom. Przecież chodzi o to, aby robić w życiu to, co będzie dawało nam radość i pomagało poczuć się spełnionym. A jeśli będą nam za to płacić, to jeszcze lepiej.

Dlaczego więc tyle osób widzi to inaczej? Dlaczego systemowe rozwiązania edukacyjne blokują możliwości młodego człowieka? Trzeba być humanistą albo umysłem ścisłym, znać się na matematyce albo na historii. I niestety każdy etap nauki zakończony jest egzaminem, który jeśli nie uniemożliwia, to przynajmniej utrudnia dalszy rozwój. Cały cykl kształcenia przypomina strumień światła, który na początku szeroki, na końcu jest zogniskowany tylko na jednym punkcie. Chyba powinno być odwrotnie. Im więcej wiemy, tym więcej mamy pytań i tym więcej chcemy wiedzieć, co z kolei przyczynia się do poszerzania naszej wiedzy. Pod warunkiem, że nasza dociekliwość zostanie dobrze wykorzystana i ukierunkowana. Mielibyśmy świat pełen ludzi żyjących dla swoich pasji i czerpiących z nich radość. Może mniej byłoby przygaszonych, zdołowanych i znudzonych życiem młodych ludzi, a może także mniej zawiedzionych, rozczarowanych pełnych goryczy dorosłych?