A gdyby tak spróbować choć raz robić „nic”? Odsunąć na bok wszystkie obowiązki domowe, nie patrzeć na bałagan pozostawiony przez dzieci, przełożyć na później zaplanowany przegląd szafy i inne „niezbędne” rzeczy. Gdybyśmy spróbowali zdusić w sobie poczucie konieczności ciągłej pracy, kręcenia się w kółko, porządkowania i wyszukiwania jakichś dawno niesprzątanych kątów? Chyba jednocześnie musielibyśmy zagłuszyć wyrzuty sumienia towarzyszące takiemu „nieróbstwu” i przestać zastanawiać się, co inni pomyślą, gdy się dowiedzą, że np. cały dzień nie robiłam nic pożytecznego. Bo przecież ciągle jest tyle do zrobienia, że nie można nawet chwili posiedzieć w błogiej bezczynności. Tak po prostu nie wypada.

Dziwne to trochę, że w naszej kulturze nicnierobienie jest równoznaczne z próżnowaniem, lenistwem i marnowaniem czasu. Jakoś w pierwszym odruchu nie kojarzy się wcale z odpoczynkiem i zadbaniem o swój dobrostan. Odgórnie narzucono temu słowu i czynności, którą opisuje, zabarwienie pejoratywne. Ludzie, którzy „nic nie robią”, odbierani są przez społeczeństwo negatywnie i utożsamiani z „nierobami” lub „pasożytami”. Takie pojmowanie aktywności ludzkiej mamy niejako wpisane w nasze dziedzictwo. Odruchowo patrzymy z zaskoczeniem, a nawet czasem z potępieniem na ludzi, którzy nie zajmują się niczym poważnym, przy czym mamy konkretne kryteria, według których tę powagę zawodu mierzymy. Nie wszyscy uznają za poważne malarstwo, rzeźbiarstwo czy też pisanie książek lub wierszy. Można te zajęcia uznać za hobby, realizowanie własnych pasji i użytkowanie wyjątkowych talentów, ale nie są one porządnym źródłem zarobku i niewiele przynoszą pożytku. Taki człowiek „siedzi w domu i nic nie robi”. Na pewno do tego wspólnego „worka” można byłoby dorzucić jeszcze kilka grup osób, chociażby kobiety będące na urlopie macierzyńskim.

Osobiście miałam cztery razy okazję do tego, aby zostać na urlopie macierzyńskim. Wcale nie myślałam o odpoczynku, pomimo ogólnego zmęczenia, notorycznego niewyspania i żadnej presji zewnętrznej. Czułam jednak jakiś wewnętrzny przymus, aby zadbać wreszcie o każdy kąt w domu i nadrobić zaległości, to znaczy poprawić dotychczasowe powierzchowne sprzątanie (tylko na takie miałam czas, pracując i zajmując się dziećmi). Odsuwałam więc szafki, szorowałam fugi i czyściłam wszystkie wąskie szczelinki. Czemu? Bo tak trzeba. Tak miałam zakodowane. Do tego oczywiście dochodziły czynności związane z opieką nad noworodkiem, a także starszymi dziećmi. Nie wyobrażałam sobie inaczej czasu spędzanego w domu. Dopiero w zeszłym roku, gdy wysłano mnie na roczny urlop dla poratowania zdrowia, stwierdziłam, że dość tego. Zdobyłam się na odwagę i porzuciłam dotychczasowe przyzwyczajenia. Z początku miałam wyrzuty sumienia. Wracałam bowiem z kilkugodzinnego spaceru po okolicy i widziałam to wszystko, czym powinnam się zająć, i kiedyś na pewno właśnie tym bym się zajmowała. Ale nie da się zrobić wszystkiego naraz. To znaczy, nie uda nam się jednocześnie przeznaczyć swojego wolnego czasu na sprzątanie i na zadbanie o siebie. Wybór, chociaż może wydawać się oczywisty, wcale nie jest łatwy. Zbytnio przejmujemy się opinią innych i oczekiwaniami najbliższego otoczenia.

Każdy człowiek potrzebuje więc czasu i akceptacji innych, aby dojrzeć do tej decyzji i spróbować robić NIC. A powinno to stanowić stały element tygodnia, zapisany w planerze lub w jakimś kalendarzu. Nawet jeśli będzie to wbrew wszystkiemu, co nam wpajano, musimy pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Chodzi o to, aby zadbać o samych siebie. Tak zupełnie od strony psychicznej i duchowej. Wiadomo, że realizacja celów, dokończenie dawno rozpoczętego zadania czy też podjęcie nowego wyzwania sprzyja zdrowiu psychicznemu, ale jednocześnie musimy mieć świadomość, że zbyt duża ilość obowiązków przeciąża nasz umysł. Pamiętanie tego, co robiliśmy, skupienie, aby dobrze zaplanować najbliższy czas, i wybieganie w daleką przyszłość z troską o los naszych dzieci to dosyć sporo jak na jedną głowę. Czy potrafimy przestać myśleć o tym wszystkim chociaż przez chwilę? Wyłączyć swój mózg i przełączyć do innego gniazda, takiego do ładowania baterii. Skupić się na tym, co jest tu i teraz, np. pijąc kawę, podziwiać widok za oknem lub też wyjść na spacer i szukać wzrokiem tego, co nas zachwyci i zaciekawi. A tyle jest do zobaczenia i wcale nie trzeba jechać daleko. Wystarczy spojrzeć w górę, dostrzec to, co w gałęziach drzew, albo pochylić się i przyjrzeć temu, co w trawie, pod nogami. Można spróbować opisać wszystko w swojej głowie, tak zupełnie zwyczajnie, swoimi słowami i jak dzieci nazywać to, co wokół nas: kolorowe liście, okrągły kamień, duża kałuża... A może wcale nie myśleć, tylko chłonąć, oddychać, czuć przez skórę ciepłe słońce lub rześkie powietrze... Można też odpłynąć myślami nad książką, zostawić daleko szarą rzeczywistość i przeżywać wraz z bohaterami niesamowite przygody, miłości czy rozczarowania. Możemy aż tyle, gdy nie musimy nic.

Nicnierobienie nie musi przecież oznaczać lenistwa, które prowadzi do zgnuśnienia, jak głosi stara mądrość. Może być to czas bardzo bogaty w różne doświadczenia, o tyle inne i różne od obowiązków, bo przez nas chciane, może wytęsknione i jednocześnie bardzo pozytywne. Jeżeli tego nie zrozumiemy i sami nie damy sobie pozwolenia na takie oderwanie od codzienności, może się okazać, że nikt nie dostrzeże, jak bardzo jest nam ono potrzebne. Skoro nie narzekamy, to znaczy, że wszystko jest w porządku. A jeśli narzekamy, to dlaczego nie próbujemy zmienić stanu rzeczy?