Być może Merton z racji swojego powołania (był trapistą) miał o wiele łatwiej. Mógł sobie pozwolić na codzienną egzystencję niezmąconą bałaganem, hałasem i „sprawami do załatwienia”, które kiedyś nazywano po prostu pracą. Być może, ale nie zmienia to faktu, że ponad pół wieku temu dostrzegał, że nasza kultura – po wiktoriańskiej sztywności – nabrała rozpędu, wplątała jednostkę w niekończący się mechanizm pogoni za władzą, bezpieczeństwem, za łatwymi i szybkimi odpowiedziami dotyczącymi ludzkiej egzystencji.
Dostrzegamy, że coraz większy procent dzieci doświadcza odrzucenia na wczesnych etapach życia lub są oni uwodzeni przez rodziców i stawiani w roli książąt definiujących rodzicielstwo mamy i taty – poprzez własne sukcesy emocjonalne czy intelektualne. Dostrzegamy emocjonalne napięcie, stłumione i zblokowane reakcje, sztywność lub totalną swobodę zachowań.
Gdy spróbujemy wyjaśniać różnego rodzaju deprawacje, których na co dzień doświadczamy lub których jesteśmy świadkami, to możemy uznać, że rodzą się one z pewnych wyobrażeń o szczęśliwym życiu, z obrazów i iluzji, które karmią nas i nakazuję podporządkować własne „ja” – wszystkie one sprowadzają się do kilku zasad skupionych wokół „muszę działać, aby żyć”; „muszę być..., aby żyć”; „muszę coś znaczyć, aby żyć”; „powinienem..., aby żyć”. Koncentracja na wyobrażeniach o sobie i świecie połączona z poczuciem emocjonalnego odrzucenia oraz silną presją etyczną rozszczepiają człowieka – rozszczepiają jego osobowość, która lawiruje pomiędzy tym, czego chce, a tym, co podpowiadają jej mentalne wyobrażenia.
Takie rozszczepienie, kumulowane przez lata, doprowadza do chorobliwego aktywizmu, który ma zaleczyć nagromadzone zranienia i pozwolić doświadczyć emocjonalnej akceptacji – „nabrać znaczenia”, pewnej tożsamości, która nie została nadana z racji biegnących przez życie rodziców, którzy albo zdezerterowali przed odpowiedzialnością za PRAWDZIWĄ tożsamość ich dzieci, albo nadawali tożsamość fałszywą, która miała potwierdzać ich fałszywe mniemania o sobie.
Skutków takich procesów doświadczamy każdego dnia poprzez rozpowszechnione wyrachowanie lub zubożenie zasad społecznego obycia; poprzez ogromną skalę zachowań neurotycznych i narcystycznych zaburzeń osobowości, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, nieustannie poddając się presji, która ma nas utwierdzić w przekonaniu o naszej wartości.
To, o czym pisał Merton, nie oznaczało zamknięcia się na życie, wycofania się ze świata. Chodziło raczej o to, abyśmy umieli żyć prawdziwiej, nie goniąc za wyobrażonymi potrzebami, nie będąc nachalnymi egotystami – po prostu odczuwać życie całą paletą swoich uczuć i być w pełni przekonanymi, że to życie, świat i ja jesteśmy tacy naprawdę – że realny świat zakłada koegzystencję dobra i zła, wad i zalet, słabości i mocy, piękna i brzydoty, zdrowia i choroby, śmierci i życia.
Aby doświadczyć tej realności, należy się zatrzymać, i zatrzymać innych, aby mogli doświadczyć pełni życia – prawdziwej tożsamości, która nie boi się być Człowiekiem, gdy świat wymaga, abyśmy byli anielskimi maszynami – zanurzonymi w chorobliwym aktywizmie.