Powołanie to słowo, które dziś kojarzy nam się albo z duchowieństwem, albo z medycyną. To ciężki do określenia stan, w którym jakaś siła wyższa chce, żebyśmy pełnili obowiązki nie ze względu na własne potrzeby (albo w dalszej kolejności), ale ze względu na jakiś wyższy interes społeczny czy religijny. Powołanie to w końcu stan, w którym jesteśmy trochę zdani na łaskę i niełaskę sił, które nami kierują, i jeżeli chcemy w tym powołaniu wytrwać, a tego się od nas oczekuje, to powinniśmy godzić się na trudy z tym związane.
Jeżeli chodzi o powołanie do stanu duchownego to ma ono wymiar dwojaki, przyziemny – fizyczny, ale również nadprzyrodzony – metafizyczny. Oczywiście nie jesteśmy w stanie ocenić mocy i siły powołania na gruncie metafizycznym, gdyż jest to absolutnie wymiar – po ludzku – ściśle subiektywny i ograniczony do rozumowania i odczuwania powoływanej jednostki. Możemy jednak przypatrzeć się powołaniu na gruncie fizycznym. Na gruncie tego świata.
Osoby – tak kobiety, jak i mężczyźni – które decydują się podążać ścieżką powołania kapłańskiego czy zakonnego, od samego początku muszą liczyć się z tym, że ich życie będzie musiało być podporządkowane ścisłemu rygorowi i znacznemu ograniczeniu woli. Podporządkowaniu podlega nie tylko rutyna dnia codziennego, ale również język, ubiór, sposób zachowania i planowanie przyszłości. Młody człowiek, który wstępuje do seminarium bądź na postulat do zgromadzenia zakonnego przeżywa najczęściej zderzenie z nową rzeczywistością. Stąd też bardzo często zdarza się, że po pierwszych miesiącach jego powołanie jest weryfikowane przez nową rzeczywistość. Jest to dobre ze względu na instytucje, w których powołanie jest realizowane, ale również ze względu na tego młodego człowieka, bo zdobywa on nowe doświadczenie i może iść dalej, rozeznawać (to bardzo popularne słowo) swoje powołanie w innych obszarach życia.
Jeżeli chodzi o instytucje – mam tu na myśli seminaria i zgromadzenia zakonne Kościoła katolickiego – to one w ostatnich latach robią wszystko, żeby przyciągnąć do siebie nowych kandydatów, ale jest w tym pewna myśl. Bo czasy, w których robiono wszystko, żeby danego kandydata doprowadzić do święceń czy ślubów zakonnych, minęły. Wydaje mi się, że w Kościele nastąpiła ożywcza refleksja, że czasem mniej znaczy więcej. To znaczy, że lepszy jest jeden kandydat, dobrze uformowany, świadomy, zintegrowany we wszystkich obszarach – czyli rzeczywiście powołany, niż kilku, dla których powołanie wygasło przed laty, ale widzą w Kościele miejsce do zrobienia kariery, pieniędzy, do prowadzenia łatwego życia.
Postawa „wyświęćmy jak najwięcej” jest jedną z przyczyn obecnego kryzysu duchowieństwa, a co za tym idzie kryzysu zaufania do osób duchownych. Co jest bardzo mocno związane z wieloma skandalami, które wybuchły w ostatnich latach w Polsce, a na świecie rozgrzewają emocję już od kilkudziesięciu lat.
To paradoksalne, ale dopóki Kościół będzie się młodym ludziom kojarzył ze ścieżką kariery, na której oczywiście są jakieś wyrzeczenia i przeszkody (jak w każdej korporacji), ale na końcu stoją konfitury w postaci słodkiego, beztroskiego życia, dopóty nie pozbędzie się łatki miejsca, w którym łatwo o skandal, i organizacji, której się ufa, mrużąc oko w porozumiewawczym geście.
Jasne, że formacja jest trudna i wymagająca i że pewnie po drodze odpadnie większość adeptów. Ale innej drogi dla Kościoła nie ma, jeśli oczywiście ten chce być głosem nawołującym do etycznego i moralnego życia.
Ciekawe jest również to, co pokazuje historia. Że w momentach dla Kościoła trudnych, w momentach wewnętrznego rozkładu to właśnie taka droga, droga ascezy i zwierania szyków, przynosiła odnowę zaufania i pozycji w społeczeństwie. Benedykt z Nursji w V wieku, Franciszek z Asyżu w XIII wieku, Ignacy Loyola w XVI wieku, Jan Bosko w XIX wieku – to święci Kościoła, którzy pokazywali, że idąc w poprzek ogólnie przyjętych zwyczajów, można stworzyć nową jakość.
Medice, cura te ipsum – lekarzu, lecz się sam. To doskonała rada dla współczesnego Kościoła, który jeszcze nigdy w swojej historii nie został zmieniony od zewnątrz. Odnowa lub zepsucie zawsze przychodziły od środka.
A skoro już jesteśmy przy tematach medycznych to jakże inne na pewnych płaszczyznach, a jak podobne na innych jest powołanie do zawodów medycznych. Z jednej strony mamy kilka lat trudnych studiów, formacji intelektualnej, etycznej i metodologicznej, żeby być lekarzem lub w innym stopniu pielęgniarką. Potem jest terminowanie na nisko opłacanych stanowiskach, czyli staż, a na końcu pojawiają się konfitury w postaci szacunku społecznego, wysokich zarobków, prywatnej praktyki. Oczywiście nie każdemu udaje się zostać wziętym dentystą czy chirurgiem plastycznym, ale lekarz to zawód, który zawsze cieszył się ogromnym szacunkiem i w opinii społecznej jest wysoko wynagradzany.
Zawody medyczne mają jednak swoją drugą twarz, twarz najczęściej kobiecą. Mam tu na myśli zawód pielęgniarki, który poziomem zaufania i szacunku nie odbiega wiele od pozycji lekarza, ale na końcu ścieżki zawodowej nie stoją konfitury w postaci wygodnego życia i wysokich zarobków. Częściej jest to frustracja z powodu przepracowania, niedocenienia i niesprawiedliwości. Średnia wieku pielęgniarek w Polsce dawno już przekroczyła 50 lat i nie zanosi się na poprawę.
Czy to oznacza, że wśród absolwentów liceów nie ma chętnych do pracy jako pielęgniarki i położne? Oczywiście, że są, ale albo rezygnują z tej kariery na rzecz lepiej opłacanych zawodów, albo wyjeżdżają za granicę, gdzie pensje są dużo wyższe, a warunki pracy lepsze.
Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro ma się powołanie, to trzeba swoje odcierpieć. Nie ma – w tym kontekście – nic gorszego niż takie myślenie, które być może jest w jakiś sposób akceptowalne na gruncie metafizycznym w przypadku powołań duchownych, ale nie w przypadku powołania do zawodu medycznego, który te kobiety i mężczyźni wykonują nie tylko z pasji, z ogromnym poświęceniem, ale również z nadzieją bycia docenionymi, i to nie tylko poprzez okazywane im zaufanie i wdzięczność, ale również poprzez odpowiednie wpływy na konto.
Należy być wdzięcznym, że duża część pracowników medycznych pracuje pomimo tych trudności i pomimo materialnego niedocenienia. Wielka chwała im za to. Bo realizują wartości, które powinny być obecne w każdym zawodzie – pracują z pasją i poświęceniem, a praca to nie tylko „od – do”, ale ważna część życia.
Zawsze mi smutno, kiedy słyszę, jak ktoś mówi, że dla niego praca to tylko sposób na zarabianie pieniędzy, a nie pasja i powołanie. Jak bardzo wypalające musi być takie podejście, kiedy osiem godzin dziennie spędzamy tylko po to, żeby dopiero przez następne osiem żyć po swojemu. To marnowanie jednej trzeciej życia – powolne spalanie.
Gdyby moja praca nie dawała mi radości i poczucia spełniania mojego powołania, musiałbym ją jak najszybciej zmienić, z szacunku do siebie i do tych, z którymi współpracuję. Tego wymaga uczciwość względem swojego powołania. A chyba każdy jest do czegoś powołany.