Wszyscy znamy to powiedzenie, które mówi, że optymista zawsze widzi szklankę do połowy pełną, a pesymista do połowy pustą. A mnie coraz częściej rzucają się w oczy teksty będące niejako uzupełnieniem powyższego. Pojawia się w nich trzecia osoba, ja nazwałabym ją realistą, która znajduje rozwiązanie owego impasu i przelewa wodę do mniejszej szklanki. Równie dobrze mogłaby też dolać wody, aby uzupełnić jej brak w szklance większej. Ale nie o ilość płynu ani o rozmiar naczynia tu chodzi. Realista stąpa twardo po ziemi, analizuje sytuacje, nie załamuje rąk, nie płacze nad rozlanym mlekiem, tylko kombinuje, co można zrobić w zaistniałej sytuacji. Wie, że nie wystarczą wewnętrzne odczucia, tylko działanie zmieni coś realnie.

 

Nie oznacza to, że „człowiek działający” nie posiada tendencji pesymistycznych lub optymistycznych. Można przecież działać zachowawczo, z dystansem, bezpiecznie i ostrożnie, przeczuwając, że wydarzy się to, co najgorsze, że czas zawsze jest nie ten, że lepiej poczekać. Można też iść do przodu, dostrzegać i wykorzystywać każdą okazję, chwytać się wszystkich możliwości i wychodzić z założenia, że „przecież musi się udać!”. Co jest lepsze? Raczej nie powinniśmy oceniać tych postaw w kategoriach „lepsze–gorsze”. Każdy ma swój sposób na przeżycie tych kilkudziesięciu lat tu na ziemi. Każdy idzie przez życie w swoich butach. Jednakże…

 

Jeśli jesteś rodzicem, wiesz, że zawsze za Tobą kroczy Twój Cień, taki mały (lub trochę większy) naśladowca, który „małpuje” większość Twoich zachowań. Może tych cieni jest nawet więcej niż jeden. Ja mam ich czworo. I wiem, że każde z moich dzieci na swój sposób przejmuje zachowania moje i mojego męża. Czasem daje się to zauważyć w bardzo krótkim czasie, gdy reakcja syna na denerwujące zachowanie siostry jest taka sama jak moja, gdy kilka godzin wcześniej on mnie zdenerwował. W innym przypadku będzie to rozciągnięte na tygodnie, miesiące lub nawet lata. Może zobaczymy, że nasze dziecko odpuszcza, nie podejmuje wyzwania, bojąc się zaryzykować? Przypomnimy sobie wtedy, ile razy my zrezygnowaliśmy, nawet namawiani przez dzieci, stwierdzaliśmy głośno: „nie warto”, „lepiej nie”, „innym razem”. Bywa też tak, że powiemy coś w rozmowie ze znajomymi, nieświadomi nadstawionych i wyczulonych uszu naszych pociech. Może to będą wypowiedziane głośno obawy o to, jak syn lub córka poradzi sobie w przedszkolu, w szkole, na obozie. Gdy dziecko usłyszy, że martwimy się, dostrzegamy jego słabości, o których samo wcześniej nie myślało, dowie się o zagrożeniach, o których nie miało pojęcia, przejmie naszą postawę i nasze lęki staną się jego udziałem. Najgorsze są jednak słowa wypowiadane wprost, mające druzgoczącą moc, podcinające skrzydła. „Ojej, a nie będziesz płakała w przedszkolu tak cały dzień bez mamy?”, „A jak ty sobie poradzisz w tej szkole, nikogo nie znasz i ten plecak taki wielki i ciężki. Jeszcze się z nim przewrócisz na schodach”, „Nie, on nie będzie chciał jechać na obóz, przecież on taka przylepa, bez mamusi nie uśnie”. Znacie to?

 

Ja słyszałam podobne teksty w dzieciństwie od mojej babci. Była to kobieta wyjątkowa. Tylko moja babcia chciała podgrzewać lody w garnku, abym nie przeziębiła gardła, i tylko moja babcia roztapiała nam ser żółty na czajniku z gotującą się wodą. Ale też potrafiła powiedzieć za dużo, a że wychowała mnie od małego i spędzałam z nią całe dnie, które dzieci w moim wieku spędzały w przedszkolu, miała ogromny wpływ na moje podejście do życia. A żyła pamięcią jeszcze w poprzedniej epoce. Czym to poskutkowało? Tym, że zaraziłam się strachem. Bałam się robić fikołki, szybko biegać, wchodzić na drabinki, jeździć windą, pływać w jeziorze, chodzić do lekarza i… wielu, wielu innych rzeczy. Bałam się, że wszystko pójdzie źle. Z niektórych lęków wyrosłam, z innych jeszcze nie. Walczyłam z nimi zajadle, ale np. do tej pory nie zrobię fikołka.

 

Dlaczego łatwiej nam przewidywać, że coś pójdzie nie tak, niż że się uda? Jak szybko przychodzą nam na język słowa: „Zejdź stamtąd, bo spadniesz!”. O ile trudniej powiedzieć: „Popatrz, sam tam wszedłeś, brawo! Poradziłeś sobie!”. Na studiach z pedagogiki usłyszałam ciekawe zdanie: „Jaka wychowawczyni, taka klasa”. Dotyczyło ono nauczania w klasach 1–3, gdy dzieci są najbardziej podatne na wpływ swojego nauczyciela. I to naprawdę można zaobserwować. Poza nielicznymi wyjątkami klasa jak jeden organizm dostosowuje swoje zachowanie do zachowania i temperamentu wychowawczyni. Podobnie jest z wpływem rodziców. Nasze dzieci stawiają pierwsze kroki w życiu społecznym, idąc po naszych śladach, zupełnie tak, jakby szły za nami po śniegu – łatwiej im postawić małą stópkę w zagłębieniu po naszej dużej nodze. Może więc czas spojrzeć krytycznym okiem na naszą postawę i zadać sobie pytanie: Czym zarażam moje dziecko?

 

Dzieci są z natury optymistycznie nastawione do świata, szybko wraca im dobry nastrój, nawet gdy dostaną od nas porządną burę. To my chodzimy dalej obrażeni, z „fochem”, aby pokazać im, jak bardzo nas zdenerwowały i że nie tak łatwo im wybaczymy. A one już znowu są szczęśliwe, chcą się bawić, przytulać, rozmawiają, jakby nigdy nic. I to jest pierwsza lekcja dla nas: nie ma sensu długo chować urazy. A lekcja druga? Uwierzmy w nasze dzieci! W ich możliwości, wytrwałość i naturalne zdolności. Popchnijmy je leciutko ku życiu, pokażmy, że warto próbować swoich sił, nawet jeśli za pierwszym razem się nie uda. Zachęcajmy do działania, odkrywania świata, otwórzmy drzwi i okna na to, co piękne, dodajmy odwagi. Witajmy je z uśmiechem, proponujmy różne aktywności, nauczmy, że na wszystko można spojrzeć z dobrej strony, widzieć nie tylko zagrożenia i przeciwności, ale także nowe szanse i możliwości. Dajmy im przykład, jak otwierać się na ludzi i nowe znajomości. Zacznijmy od dzisiaj. Zacznijmy od siebie. Uwierzmy, że to będzie dobry dzień! Tyle można zrobić, tak ciekawie spędzić czas! A może właśnie coś się uda? Nawet jeśli nie po mojej myśli, to nie szkodzi. Będzie dobrze. BĘDZIE DOBRZE! Naprawdę!