Wychowanie to proces niezwykle skomplikowany, do którego jednak – jako rodzice – podchodzimy wyjątkowo intuicyjnie. Jest to zapisane w naszym genotypie, a dodatkowo wzmocnione oddziaływaniem kultury, w której żyjemy. Fascynujące jest to, że pomimo ogromnych różnic, jakie występują między różnymi cywilizacjami na świecie, dzieci – przynajmniej w początkowej fazie życia – są wychowywane w podobny sposób. Kluczem jest zapewnienie im bezpieczeństwa i nauczenie podstawowych elementów poruszania się po świecie. Są w tym czasie otoczone ogromem miłości, opieki i wsparcia całego środowiska. Oczywiście to wsparcie wyraża się różnie, a różnicuje to multum lokalnych warunków. Jeśli chcielibyśmy znaleźć jakiś wspólny mianownik, to będzie to na pewno rodzicielska miłość, ta najbliższa, bezwarunkowa, ale również miłość (znów kłania nam się niedokładność języka polskiego) środowiska ukierunkowana na dobro dziecka w kontekście przynależności do wspólnoty.
Miłość kojarzy nam się z emocjami, motylami w brzuchu i poczuciem ogromnego szczęścia. Tak też jest często przedstawiana w dziełach kultury, szczególnie tej popularnej – jako coś przyjemnego i satysfakcjonującego, często bez wizji przyszłych konsekwencji, w konwencji „tu i teraz”. Taka wizja rzadko zgrywa nam się z definicją miłości rodzicielskiej, która – szczególnie właśnie w tej pierwszej fazie życia – jest odwzajemniana świadomie i jest satysfakcjonująca dla rodzica. Wiąże się to przecież z chronicznym niedospaniem, koniecznością stałego czuwania i doglądania dziecka. Więc mamy pierwszy zgrzyt definicyjny. Skoro miłość to emocje, pozytywne z natury, to czemu rodzice się denerwują, są zmęczeni i na zewnątrz po prostu zbolali? Czy to nie jest miłość?
Kiedyś ktoś powiedział, że miłość to nie tylko seks, czekoladki i róże. To prawda, do której często dojrzewa się po pierwszych młodzieńczych zakochaniach, po miłosnych zawodach, które burzą domki z kart naszych wyobrażeń o drugiej osobie i wspólnej przyszłości. Okazuje się, że to, co wydawało nam się na wieczność, nie przetrwało próby przejścia przez ten pierwszy okres zakochania, mylonego w popkulturze z miłością. Powiew niepewności, zazdrości, odmiennych celów czy po prostu znudzenia te domki z kart burzy. Kolejne stawiamy na mocniejszych fundamentach, aż w końcu cienkie karty zamieniamy na cegły. Od nas zależy, czy będą z nudnego betonu, czy będą kolorowe i stylizowane. Bo żeby zakochanie przerodziło się w miłość, potrzeba przede wszystkim dać siebie i liczyć na to, że zostanie to odwzajemnione.
Miłość jest więc w końcu decyzją o pełnym otwarciu się na drugą osobę i to niekoniecznie tylko w wymiarze miłości, nazwijmy ją – partnerskiej, małżeńskiej, romantycznej. Miłość to ostatecznie też decyzja w wymiarze rodzicielskim, chociaż tutaj jest ona najbardziej zatarta w tym, co u człowieka pierwotne, w przywiązaniu i obowiązku. Ale gdyby nie była to decyzja, nie byłoby dzieci oddanych do adopcji, porzuconych i przekazanych innym na wychowanie. Być może brzmi to okrutnie, ale ostatecznie nikogo nie zmusi się do miłości, bo jest ona relacją bezinteresowną i z gruntu rzeczy dobrowolną. Nawet największe totalitaryzmy nie są w stanie wywołać miłości. Jest ona cechą ludzi wolnych, choćby na zewnątrz byli zniewoleni. Miłość w swojej głębi jest tym, co czyni nas ludźmi. Nie jest instynktem, biochemią mózgu (w przeciwieństwie do zakochania), ale dojrzałą (mniej lub bardziej), wolną decyzją. To piękno człowieczeństwa.
Czy da się więc wychowywać człowieka bez miłości? Bez miłości można co najwyżej hodować z początku, a potem to, co wyhodowane, wytresować. Bez emocjonalnego zaangażowania i świadomej decyzji o miłości nie można mówić o skutecznym wychowaniu. Prawidłowa socjalizacja może odbywać się tylko w klimacie całkowitego zaufania, poczucia bezpieczeństwa i otwartości. Bez miłości to nie zafunkcjonuje.
Mam takie wewnętrzne przekonanie, że wiele problemów współczesności bierze się z braku precyzji językowej. Szczególnie jeśli chodzi o sferę wartości i emocji. Szczególnie wartości. Nazywamy miłością, oddaniem, zaufaniem, bezinteresownością coś, czym one nie są. Staramy się wmówić sobie samym, że żyjemy w zgodzie z wartościami, ale sami je interpretujemy i nadajemy im nowe znaczenia, tak żeby było nam wygodniej i żebyśmy mieli spokojne sumienia i dobre mniemanie o sobie. Wykluczamy, jako postchrześcijańskie, dekadenckie społeczeństwo Zachodu, istnienie prawdy obiektywnej, całkowicie subiektywizując otaczający nas świat. To, co robimy, to de facto tworzenie wielu światów, w których to my jesteśmy czarną dziurą, wokół której ma kręcić się galaktyka naszych zależności. Cieszymy się, jeśli znajdziemy świat osoby, która chce z nami korelować, współistnieć. Gorzej, jeśli dochodzi do zderzenia. Skutki takiego niedopasowania pojęć tych samych słów są katastrofalne i powodują zranienia i wzajemne niezrozumienie.
Czy istnieje więc obiektywna Prawda? Wierzę, że tak, i wierzę też, że im bliżej będzie nam do takiej definicji miłości, w której niczym w starej piosence, aby żyć, siebie samego trzeba dać, tym bliżej będziemy człowieczeństwa otwartego i prawdziwie humanistycznego. Im bardziej zamkniemy się na to doświadczenie w bańce egocentryzmu i sztucznych granic, tym bardziej masa naszego człowieczeństwa będzie wchłaniana przez otchłań naszej czarnej dziury, a wraz z nią również ci, którzy są wokół nas, a dla których stanowimy punkt odniesienia, centrum ich wszechświata.
Być człowiekiem, kochać to wielka odpowiedzialność, misja i zadanie. Musimy się tego podjąć.