Nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja jest matką głupich, ale kocha swoje dzieci. Tam, gdzie nadzieja – tam życie. Truizmów i banałów dotyczących nadziei jest naprawdę mnóstwo i one pewnie w jakichś sytuacjach naszego życia rzeczywiście się sprawdzają. Oczywiście nie zawsze i nie w każdej sytuacji. Tak jest z truizmami i banałami. Natomiast nadzieja to jest taki obszar naszego życia, którego lubimy się złapać i liczyć na to, że to nam pomoże. Lubimy mieć nadzieję na nadzieję.

Nie ma chyba świąt, które zwykłemu człowiekowi bardziej kojarzyłyby się z nadzieją niż Boże Narodzenie. To święta bliskości, relacji, nadziei na to, że jeśli nawet do tej pory było kiepsko, to teraz już na pewno będzie dobrze. Te święta są szansą na reset i co ważne – są co roku. Człowiek potrzebuje mieć taki punkt, do którego będzie mógł się odnieść jako do miejsca, od którego będzie mógł zacząć być lepszym niż do tej pory.

Nadzieja jest ludziom potrzebna do życia jak tlen. Bez nadziei życie byłoby pełne beznadziei. Byłoby egzystencją pozbawioną wszelkiego sensu. Skąd więc ta nadzieja się w człowieku bierze? Źródeł jest wiele, niektóre są natury religijnej, inne czysto empirycznej. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet najwięksi pesymiści muszą mieć w sobie choć cień nadziei, bo to jest właśnie ta siła, która pcha człowieka w przyszłość – w jedyny możliwy kierunek.

Ludzie wierzący mają nadzieję na coś więcej niż tylko jutro, pojutrze czy za rok. Mają rozwiniętą tę nadzieję metafizyczną, nadzieję życia wiecznego. Te święta, które obchodzimy rokrocznie 25 grudnia, są właśnie wcieleniem tej nadziei. Bo podążając za chrześcijańskim widzeniem świata, to sam Bóg – Stwórca, Poruszyciel i Byt nad byty – staje się bezbronnym człowiekiem, narodzonym poza wszelkimi wygodami, w ubogim żłobie, w rodzinie jakich wiele. To właśnie On Jezus – Bóg jest dla wierzących źródłem nadziei. Nie przez swoje narodziny (bo to tylko początek), ale przez swoje zwycięstwo nad śmiercią.

To jest właśnie, moim zdaniem, w chrześcijaństwie najpiękniejsze, że wywodzi nadzieję nie z wyrafinowanych tradycji filozoficznych, nie z konstrukcji narracyjnych, ale z tego, co najbliższe człowiekowi – i to temu najsłabszemu. Jak mamy nie mieć nadziei, skoro Jezus urodził się w stajence, przeżył 30 lat normalnego życia i dopiero wtedy zaczął nauczać? To nadzieja na to, że nie ma takiej biedy, z której nie moglibyśmy wyjść. Tak po ludzku. Metafizyka zaczyna się wraz z krzyżem i dopełnia się Wielkanocą.

Chrześcijaństwo, ustalając pamiątkę narodzenia Jezusa, pragnęło wskazać na źródło nadziei, na jego boską i ludzką naturę. I to naprawdę nie jest ważne, że Jezus najprawdopodobniej nie urodził się 25 grudnia. Ważne jest coś zupełnie innego – świadomość dzielenia tej samej historii życia z Bogiem – Stwórcą. I naprawdę to w antropologii i teologii chrześcijańskiej mnie zachwyca.

Bardzo kocham święta Bożego Narodzenia właśnie ze względu na ten moment, w którym „Bóg się rodzi, moc truchleje”, w którym łączy się niebo z ziemią, w którym to, co boskie, wydaje się być tak bardzo ludzkie. To moment przepełniający nadzieją.

Kościół naucza, że wiara to łaska. Wierzący są zgodnie z tą doktryną zobowiązani do takiego życia, żeby ta łaska się rozlewała. Wiemy dobrze, jak to z tym w życiu bywa. Skandale, korupcja, nienawiść, gniew, zadawnione spory i wszystko to, co nas dzieli, zamiast łączyć, nie wystawia nam najlepszej opinii. I fascynujące jest to, że nawet pomimo tego możemy zacząć od nowa. Możemy się zmienić, bo jest nadzieja, która wypływa z tego betlejemskiego żłóbka.

Wigilia, dzisiejszy wieczór, to taki żywy dowód tej doktryny. Przynajmniej w warstwie obrzędów i tradycji, które niestety coraz częściej stają się domowym skansenem dawnej, odchodzącej w zapomnienie kultury. Nadzieja pozostaje jednak tam, gdzie nawet w formie pewnego rekonstruktorstwa jest ona nadal żywa. Bo puste miejsce przy stole, siano pod obrusem czy w końcu łamany chleb między tymi, którzy być może na co dzień nie mogą na siebie patrzeć, są wyrazem niezwykle głębokiej i starożytnej nadziei, która przyszła na świat w Betlejem (z hebrajskiego – dom chleba).

Nawet jeśli nie wierzysz w Boga, daleko ci do Kościoła i wyznajesz zupełnie inne poglądy, to święta są także dla ciebie – bo to święta człowieczeństwa, które jest w stanie wydźwignąć się z największej biedy, przekroczyć samo siebie i dojść do niesamowitych rzeczy – przy dobrej woli. Jednocześnie, przy jej braku, stać nas na największe świństwa. I jeśli sprowadzimy sens tego chrześcijańskiego święta do wspólnego mianownika, którym jest właśnie ta dobra wola rozumiana jako otwartość na drugiego człowieka i bezbrzeżny szacunek dla jego godności, to są to rzeczywiście święta, gdzie ziemia ludzkiej podłości spotka się z niebem ludzkich możliwości w świetle wigilijnej świecy.