Spróbujmy wyobrazić sobie taką scenę: wchodzimy do budynku, może to być przychodnia, szpital, ale równie dobrze ZUS, US lub inna instytucja z tzw. „okienkiem”. Każdy z nas był chociaż raz zmuszony do korzystania z takiej formy załatwiania spraw. W okienku jakaś pani lub pan, którzy starają się jak najlepiej obsłużyć klienta (zdarzają się tacy, naprawdę). Lecz zamiast jednego interesanta stoi ich przy okienku aż trzydziestu i wszyscy jednocześnie domagają się uwagi. Pracownik instytucji próbuje każdemu odpowiedzieć na jego pytanie, rozwiać wątpliwości, pokazać palcem, gdzie podpisać, sprawdzić informację w systemie, podać specjalny druczek i nie wiem co jeszcze. Nie do ogarnięcia.

A teraz przenieśmy się do klasy szkolnej. W szkołach wiejskich bywają takie komfortowe sytuacje, gdy nauczyciel ma jednocześnie na lekcji jedynie kilkoro dzieci, natomiast w mieście to raczej niespotykane. W szkole podstawowej limity wynoszą 27 osób w jednej klasie, w szkołach średnich w tym roku do klas pierwszych przyjęto nawet po 38 osób do jednego oddziału. Taki efekt uboczny jednej z reform edukacji. A przed nami jeszcze jeden równie liczny nabór. Niestety właśnie w tej sytuacji więcej nie znaczy lepiej.

Przede wszystkim nie jest dobrze, gdy aż tylu uczniów trzeba wcisnąć do jednej sali. Komfort przebywania w takim pomieszczeniu spada, jedni siedzą praktycznie drugim na plecach – sytuacja w trakcie pandemii była absurdalna. Nie można nikogo posadzić oddzielnie, a czasem trzeba, niektórzy uczniowie lepiej pracują i skupiają się, gdy nikt im się obok nie wierci. Do tego trzeba pamiętać, że w szkołach średnich mamy do czynienia z młodzieżą w okresie dojrzewania. Już po kilku minutach „atmosfera się zagęszcza”.

Po drugie trudno jest zbudować dobrze zgraną klasę, gdy ma się taką ilość różnych osobowości. Każdy z tych uczniów przychodzi z własnym doświadczeniem edukacyjnym i rodzinnym, z prywatnym bagażem trudności lub uzdolnień, z różnymi dominującymi cechami charakteru. Ile czasu potrzebuje wychowawca, aby poznać lepiej tych młodych ludzi i właściwie na nich oddziaływać? Przecież ma na to tylko jedną godzinę lekcyjną w tygodniu. A do tego trzeba porozliczać ich z nieobecności spóźnień i załatwić inne sprawy formalne.

Często z ust rodziców pada pytanie: Jak to jest, że szkoła nie potrafi nauczyć mojego dziecka i muszę płacić za korepetycje? No właśnie tak, że na korepetycjach mamy sytuację 1 na 1, to znaczy na jednego ucznia przypada jeden nauczyciel, który skupia się tylko na nim i może poświęcić mu całą swoją uwagę. To jest duża różnica, zwłaszcza biorąc pod uwagę możliwości umysłowe naszej dzisiejszej młodzieży. Mam na myśli przebodźcowanie lewej półkuli mózgowej. Pozostając ciągle pod wpływem urządzeń multimedialnych, uczniowie mają przeciążone te strefy, które odpowiadają m.in. za analizę informacji słownych i zapamiętywanie. Jednocześnie ciągle oczekują bodźców równie silnych jak te odtwarzane z komórek – głośnych dźwięków, gwałtownie zmieniających się obrazów, szokujących lub strasznych scen. Zwyczajna lekcja jest dla nich zbyt nudna. Zwłaszcza w takiej ciasnocie, w której indywidualizacja nauczania jest wręcz niemożliwa. Każdy uczeń jest na innym etapie notowania, liczenia i rozumienia. 45 minut na 38 osób to żart! Nawet jeśli mamy mniej osób w klasie, np. 25, to i tak na każdą z nich przypada mniej niż 2 minuty czasu. Jak tu uczyć efektywnie?

Wiele osób, czytających ten tekst, pomyśli, że przecież to nie to samo, że nauczyciel w klasie nie zmaga się z pytaniami od każdego ucznia naraz, że nie musi każdego obsłużyć, a jedynie stoi przy tablicy i coś mówi albo pokazuje. Są i tacy, ale dobry nauczyciel ma cały czas w głowie wszystkich uczniów. Sam formułuje pytania, których oni może nie potrafią zadać, pamięta, z czym kto ma problemy, i kombinuje, jak prościej wyjaśnić to, co wyjaśniał już na milion sposobów. Do tego dochodzą informacje z poradni pedagogiczno-psychologicznej, które dotyczą części z nich. Jak w związku z tym z nimi pracować? Do tego presja czasu i wyrobienia się z programem oraz gonitwa myśli: „czy mam teraz dyżur?”, „z kim następna lekcja?”, „miał dzwonić rodzic”, „na jutro sprawozdanie” itp. To naprawdę duże obciążenie psychiczne.

Dyskusje, które toczą się wokół pracy nauczyciela, dotykają przeważnie ilości godzin, czasu wolnego i wysokości pensji. Często słyszymy, że tak mało pracujemy, tyle mamy czasu wolnego i jeszcze narzekamy na zbyt małe pieniądze, które za to dostajemy. A ja, w kontekście powyższych rozważań, chcę zadać inne pytanie. A gdybyśmy zostali przy takiej ilości godzin, ale... zmniejszyli ilość uczniów w oddziale klasowym do maksymalnie 20, chociaż luksusem byłoby 15. Co to zmieni? Zmieni wiele. Przede wszystkim komfort pracy i uczenia się. Mniejsza grupa oznacza mniej stresu podczas odnajdywania się w nowej szkole, większą przestrzeń, rozumianą jako miejsce w sali, ale także jako miejsce swobodnych wypowiedzi oraz możliwość bardziej indywidualnego podejścia do ucznia. Jednocześnie taka zmiana odciąży psychicznie nauczycieli i da możliwość zatrudnienia nowych. Obecne warunki pracy nie zachęcają do podjęcia pracy w tym zawodzie, ale może ten mały krok zmieniłby również coś w tym aspekcie.

Trochę się chyba rozmarzyłam. Obecnie wydaje się, że nasz system edukacji zmierza raczej w przeciwnym kierunku: więcej uczniów w szkole, więcej materiału dydaktycznego do nauczenia, więcej godzin przy tablicy, więcej dokumentów do wytworzenia, więcej, więcej i więcej..., ale to nie znaczy, że jest lepiej.