Każda osoba, która zmagała się z procesem diagnostycznym choroby własnej lub osoby bliskiej, wie, jakie to trudne. Nikt nie jest w stanie przewidzieć swojej reakcji emocjonalnej czy też własnego zachowania w sytuacji, w której jedna z bardziej stabilnych rzeczy (informacja o stanie zdrowia) ulega drastycznej zmianie.

Pewnego dnia przychodzimy na rutynowe badanie, czasami zlecone z zakładu pracy, a czasami informacja o śmierci kogoś ze znajomych popycha nas do decyzji o profilaktycznym badaniu. Jeżeli nie odczuwamy żadnych dolegliwości albo odczuwane dolegliwości są na tyle delikatne i występują już tak długo, że się do nich przyzwyczailiśmy, jesteśmy pewni, że wynik będzie tylko potwierdzeniem naszego dobrego stanu zdrowia – dokumentem, który możemy pokazać bliskim, żeby w końcu nie mówili: „kiedy pójdziesz się zbadać”. Czasami takie historie nie kończą się jednak potwierdzeniem naszych przekonań, a stają się początkiem długiego procesu pełnego emocjonalnych wzlotów i upadków oraz dogłębnym poznaniem siebie – swoich mocnych stron, ale także największych słabości.

Widoczna jest niewielka zmiana…

Jeżeli mamy do czynienia z drugą wersją historii, tą, która dopiero rozpoczyna proces, pierwsze informacje przekazane przez lekarza mogą stać się kwestią kluczową w kontekście naszego procesu myślenia. Informacja o jakichś nieprawidłowościach, które wymagają dalszej diagnostyki, zawsze budzi nasz niepokój, szczególnie kiedy zmiana nazwana jest guzem, nowotworem. W naszych głowach od razu pojawia się skojarzenie z rakiem, który brzmi jak wyrok, co często wynika z nieznajomości pojęć (o czym możemy przeczytać w poprzednich artykułach poświęconych różnicowaniu nomenklatury nowotworów) albo też panującemu przez wiele lat przekonaniu, że osoby z chorobą nowotworową mają niskie szanse na przeżycie. Ale nawet jeżeli mamy świadomość nomenklatury medycznej, pojawia się w nas niepokój większy bądź mniejszy w zależności od historii rodzinnej czy też samej reakcji lekarza kierującego na kolejne badania.

Po pierwszych informacjach wpadamy w wir działań (rodzina często szuka znajomych lekarzy, aby przyspieszyć kolejki, skrócić czas oczekiwania, dostać się do najlepszych specjalistów – uruchamia się maszyna kontaktów). Jest to dopiero początek. Kiedy uda nam się już trafić do lekarza, często dostajemy skierowanie na badanie oraz jesteśmy odsyłani do innego lekarza, który wypisuje kolejne skierowania. I tak w kilka dni nasze życie stworzone z codziennych czynności domowych, pracy, posiłków, chwil z rodziną zaczyna się dzielić nie na godziny w domu i w pracy, ale na przedziały czasowe liczone między wizytą lekarską, badaniem, wynikiem a kolejną wizytą lekarską. Nagle z kilku dni robi się kilka tygodni, a każda kolejna informacja w procesie diagnostycznym (nawet ta w miarę pozytywna) wprowadza kolejne zmienne i dane, które prowokują do czytania artykułów o chorobie w internecie (bo przecież nie zawsze jest czas na zapytanie lekarza o wszystko, co nas niepokoi, a lekarz przy natłoku pacjentów przyjmowanych na konsultacjach od godzin wczesnoporannych do późnych nocnych też nie zawsze tłumaczy wszystkie pojęcia ze szczegółami), co niestety bardzo często skutkuje nadmiernym lękiem i dodatkowymi obawami związanymi z diagnozą.

A Pani/Pan na co choruje?

Kiedy już trafimy do szpitala, gdzie wydaje nam się, że diagnostyka powinna być kompleksowa, zaczyna się kolejny etap poznawania siebie i swojej wytrzymałości. Mimo że przebywamy w szpitalu przez kilka dni, często o wynikach wszystkich badań jesteśmy informowani dopiero przy wypisie. Dodatkowo słuchanie osób leżących na tej samej sali z podobnymi przypadłościami dostarcza wiele emocji. Jest to trudne, bo każdy człowiek to oddzielny wariant opisanej historii. Na jednej sali leżą ludzie z podobnymi trudnościami, którzy trafili do tego miejsca także po bardzo długim, często męczącym psychicznie i fizycznie procesie diagnostycznym. Nagle wszyscy trafiają do małej przestrzeni, w której czas znowu zamienia się w dziwny nieopisany byt. Nagle nasza uwaga w stu procentach skierowana jest na nas i naszym zdrowiu. Często jest to tak naprawdę pierwszy moment, w którym docierają do nas wszystkie informacje w połączeniu z emocjami i odczuciami, które tworzyły się od dnia pierwszej wizyty. Nic dziwnego, że wielu pacjentów czuje potrzebę podzielenia się swoją historią z osobami, które przeżyły podobne rzeczy. Inni przy tym natłoku bodźców, które stopniowo docierają do organizmu, pragną odciąć się od tych wszystkich informacji i choć na chwilę poczuć się znowu normalnie. Na tak małej przestrzeni tworzy się pewna „grupa terapeutyczna”, która jednym pomaga w poradzeniu sobie z emocjami, a innych przytłacza i „popycha” do jeszcze trudniejszych emocji i myśli. Jest to właśnie kolejny etap poznawania siebie, swojego ciała, swoich reakcji. Jak długo jesteśmy w stanie ze spokojem słuchać trudnych historii innych osób? Czy sami chcemy opowiedzieć o naszej historii? Jakie emocje nam towarzyszą – lęk, złość, zniecierpliwienie, smutek, frustracja?

Pani na sali numer…

Ponieważ każdy pacjent to inna historia, a proces leczenia często jest walką o życie, do specjalistów pracujących na oddziałach należy zadbania nie tylko o stan fizyczny pacjenta, ale także, a może przede wszystkim, o stan psychiczny. Nie chodzi tu tylko o lekarzy specjalistów, ale o cały personel. Każda chwila spędzona z pacjentem, nawet na rutynowych badaniach, powinna być okazją do obserwacji. Łatwo jest zwrócić uwagę na tych „problematycznych” pacjentów, którzy są głośni, o których wie cały oddział, ale często największej uwagi potrzebują ci, którzy są najspokojniejsi, najmniej rozmowni i problematyczni. Na przystankach w okolicach szpitala jest wiele zestresowanych osób często niepatrzących na innych. Wiedząc, że każda taka osoba to może być oddzielna historia, rodzinny dramat, postarajmy się być bardziej wyrozumiali i czujni, a w sytuacji, kiedy chodzi o nas lub naszą rodzinę, pamiętajmy, chociaż to trudne, że inni też mają swoją historię.