Pisząc o szkole, porusza się temat bardzo szeroki. Tak naprawdę trzeba wziąć pod lupę cały system, w który uwikłane są różne grupy ludzi. Nie wybiegając za daleko, można wymienić chociażby dyrektorów szkół, nauczycieli, pedagogów, uczniów, rodziców… Nie jest łatwo odciąć się od rzeczywistości, która trwa nieprzerwanie już tyle lat. Mogliśmy zaobserwować w tym czasie wiele zmian wprowadzonych do systemu edukacji, ale dotyczyły one raczej samej organizacji procesu nauczania niż głębokiej analizy potrzeb na miarę nowych czasów. Biorąc przy tym pod uwagę różnorodność grup, które brały się za reformy, w obecnej formie naszemu szkolnictwu brak ciągłości i logiki. No i gdzieś w tym wszystkim zagubił się główny sens i cel nauczania. Czy ktoś jeszcze pamięta, co nim jest?

Mamy już połowę czerwca, więc oceny zostały wystawione i niektórzy uczniowie stoją przed koniecznością zdawania egzaminów poprawkowych. Nie potrafię obiektywnie i stanowczo stwierdzić, czy taka możliwość jest dobrym rozwiązaniem. Z mojego punktu widzenia wprowadza ona sporo zamieszania. I nie mam na myśli spraw organizacyjnych, ale raczej to, na co taki egzamin wskazuje, co oznacza dla ucznia, a co dla nauczyciela. Już wyjaśniam, o co mi chodzi.

Po pierwsze, dawniej egzamin ten nazywano komisyjnym, ponieważ uczeń, który nie zdobył promocji do następnej klasy, to znaczy nie potrafił udowodnić swojemu nauczycielowi, że opanował materiał przewidziany na dany poziom, musiał udowodnić to przed komisją. Nie było tak łatwo jak obecnie, ponieważ uczeń, który odważył się złożyć podanie o egzamin komisyjny, podważał decyzję, a tym samym autorytet (tak, kiedyś nauczyciele mieli autorytet) nauczyciela. Na to nie było przyzwolenia. Przeważnie cała sprawa kończyła się tak, że „odważny” uczeń otrzymywał takie pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć. W ten sposób jego niewiedza została udowodniona, musiał powtarzać klasę i, jeśli trafił znowu na tego samego nauczyciela, miał jeszcze gorszą sytuację niż wcześniej. Najczęściej zmieniano wtedy szkołę ze strachu przed zemstą. Wydaje mi się, że dawniej takie zawzięcie się na konkretnego ucznia było dosyć częste. Sama tego doświadczyłam. Chociaż nie miałam problemów z promocją do następnej klasy, to były przedmioty, z których nigdy nie dostałam oceny wyższej niż trója. Nawet gdy zrobiłam wszystko bezbłędnie. Teraz już tak to nie wygląda. Ale czy to znaczy, że nauczyciele przyznają się do błędu? Czy zgadzają się z tym, że mogli pomylić się, wystawiając na koniec roku ocenę niedostateczną?

Po drugie, dzisiaj poprawiać można praktycznie wszystko, jeśli nie w każdym terminie, to przynajmniej w konkretnym wyznaczonym. Czy jednak nie jest łatwiej nauczyć się mniejszej ilości materiału, np. jednego działu na pracę klasową niż treści nauczania z całego roku? Dlaczego dajemy możliwość poprawki uczniom, którzy wcześniej, gdy mieli możliwość uczenia się partiami, nie skorzystali z tego? Wychodzi na to, że każdy uczeń może przez cały rok się nie uczyć, wagarować i, jak to mówi młodzież, „mieć wywalone” na szkołę, a po dziewięciu miesiącach obijania się przysiąść, zakuć i zdać egzamin poprawkowy. Czy w takim wypadku szkoła jest mu w ogóle potrzebna? Jeśli mógł opanować materiał samodzielnie w domu, to może wcale nie musi brać udziału w lekcjach systemowych, tylko przejść na nauczanie domowe i sam będzie przerabiał cały program. Musiałby stawić się w szkolnych murach jedynie na egzamin sprawdzający jego postępy w nauce. Zaoszczędziłoby to nerwów i zachodu obu stronom i w szerszej perspektywie wyeliminowało inne skutki uboczne jego postępowania (mam na myśli zaniżanie średniej klasy i frekwencji, które rzutują na jej ocenę w szkole).

Po trzecie, jeśli nie można poprawiać ocen w trakcie roku szkolnego, to trzeba zastanowić się, co jest nadrzędnym celem procesu nauczania. Wystawienie oceny? Sprawiedliwe rozdanie szans w klasie? Czy jednak przekazanie wiedzy i zarażenie pasją do przedmiotu? Często jest tak, że nie można poprawiać sprawdzianów. Nauczyciele tłumaczą to tym, że na koniec działu jest praca klasowa, która sprawdzi, czy uczeń nadrobił zaległości, a w trakcie są też oceniane inne aktywności. No tak, ale jeśli ktoś „zarobił” dwie jedynki ze sprawdzianów, a prace klasowe napisał już dobrze, ponieważ opanował temat, to mimo wszystko te dwie „pały” zaniżają mu ocenę końcową. Czym więc jest ocena na koniec roku? Co ma nam przekazać? Jeśli jest w formie pojedynczego stopnia, to niewiele można z niej odczytać. Uczeń może mieć czwórkę, ponieważ po drodze mu nie szło, załapał kilka gorszych ocen z prac domowych i kartkówek, ale w rozliczeniu końcowym materiał opanował bardzo dobrze. Inny natomiast może nie być tak dobry z danego przedmiotu, ale był sumienny i ze wszystkich aktywności zdobywał pozytywne oceny, chociaż nie piątki i szóstki. Jak ich odróżnić, skoro widzimy tylko „4”? Czy ten stopień ma powiedzieć nam, na ile uczeń opanował materiał z danej klasy, czy jaki był jego stosunek do nauki i do przedmiotu? W przypadku klasówek jest wyznaczony termin na poprawę, np. dwa tygodnie od oddania prac z pierwszego podejścia. Jeśli uczeń nie wyrobi się w tym czasie, to zostaje z jedynką. I ta ocena znowu nie jest adekwatna, ponieważ ocenia stan wiedzy ucznia na konkretny dzień. A przecież do końca roku szkolnego musi on nauczyć się również z tego działu, aby dostać promocję do klasy wyższej. Wychodzi na to, że nawet gdy uczeń opanował materiał, ocena niedostateczna pozostaje w dzienniku.

Po czwarte, nie jestem pewna, czy pozytywne oceny z egzaminów poprawkowych faktycznie odzwierciedlają poziom wiedzy ucznia. Czy możliwe jest, że uczeń nie potrafił przez cały rok szkolny poradzić sobie z danym przedmiotem? Wcześniej miał poważne problemy, aby nauczyć się poszczególnych części materiału rozłożonych w czasie, dostawał oceny niedostateczne ze sprawdzianów, klasówek i popraw. A teraz nagle podchodzi do egzaminu poprawkowego, po zaledwie kilku tygodniach nauki, i otrzymuje dwójkę lub trójkę. Czy faktycznie ten stopień odzwierciedla to, co pozostało w jego głowie? Czy ten człowiek jest w takiej dyspozycji, że poradzi sobie w następnym roku z materiałem trudniejszym i bardziej wymagającym? A może to nauczyciele są bardziej pobłażliwi na takich egzaminach i przymykają oko, licząc na to, że ów zapał do nauki, jaki przejawiał w tych ostatnich dniach, w nim nie ostygnie i w następnym roku naprawdę się przyłoży?

Można pewnie jeszcze wymieniać po piąte i po dziesiąte, ale to nie czas i nie miejsce, aby aż tak zagłębiać się w problem szkolnictwa. Napisałam jednak na samym początku, że w ten system uwikłani są dyrektorzy, nauczyciele, rodzice i uczniowie. I tak jest. Dyrektorzy szkół prowadzą je zgodnie z ostatnią reformą, która została wprowadzona, i czekają na kolejną, która może zmieni coś na lepsze. Nauczyciele działają według ustaw, rozporządzeń i statutów szkoły, starając się wbić w ramy dotyczące sprawdzania, egzaminowania i promocji uczniów tak, aby każdy miał tyle samo szans i aby nie wpaść w „kocioł” ciągłych popraw. Rodzice dostosowują się do tego, co oferuje szkoła, nie doceniając swojej siły sprawczej. Jednocześnie wymuszają na swoich dzieciach stopniowe, ale nieustanne pięcie się po szczeblach systemu edukacji, możliwość powtarzania klasy odbierając jako największą tragedię. A uczniowie? Wcale nie czują się w tym wszystkim najważniejsi. W szkole uczą się również tego, że zasady są zasadami zawsze, nawet jeśli mało w nich logiki, a także tego, że można wykorzystać błędy systemu i zawalić cały rok szkolny, a następnie przyjść na egzamin poprawkowy. Naprawdę należy coś w tym wszystkim poprawić.