Czas świąt to dziwny czas. Jakiś taki szczególnie wymagający. Albo po prostu szczególny. A wymagający staje się dla nas, którzy staramy się mu sprostać. Bo niewątpliwie gdzieś jest źródło tego szaleństwa, w którym uczestniczymy, poczynając od ogromnej potrzeby uporządkowania przestrzeni, przez pragnienie stołu suto zastawionego pachnącymi i smakowitymi potrawami, po błysk nadziei podczas wzajemnego obdarowywania się prezentami, że kogoś one zachwycą, uszczęśliwią. Każda z tych przestrzeni spina nas, stresuje, pokazuje, że nam zależy, że się staramy, że chcemy, aby było perfekcyjnie, po prostu tak, jak należy. W tym czasie szczególnie boleśnie odczuwamy brak relacji, trudne relacje, zmarnowane relacje. Być może obok oczekiwań i nadziei rodzi się smutek i rezygnacja wywołane zawodem niespełnienia.

O co więc chodzi w tym czasie, że jest tak trudny, że tyle wymagamy od siebie, od innych i od tych dni? Chyba jest w nich coś z sacrum, coś  samokorygującego się, coś odsłaniającego istotę życia. Jakbyśmy nosili w sobie jakiś paradygmat świąt, archetyp domu i relacji. Jakbyśmy czuli, że czas świąt to taki czas, kiedy należy ten paradygmat realizować. Jakby w tym szczególnym czasie odzywały się nie zwyczajne świąteczne rytuały i obyczaje, ale najgłębsze potrzeby – harmonii w nas samych realizowanej poprzez tak skrupulatne sprzątanie, nasycenia głodów egzystencjalnych poprzez fizyczne smakowanie wigilijnych wspaniałości, bycia darem dla drugiego, bycia potrzebnym, chcianym, oczekiwanym poprzez ofiarowywanie najbardziej wyszukanych prezentów. Czujemy, że to taki czas, który domaga się prawdy i tego, aby życie chociaż przez chwilę było takie, jak być powinno, jakie chcielibyśmy, aby było.

Do tego dochodzi jeszcze potrzeba, by wszystko stało się esencjonalne – intensywne, nasycone, wyraziste. Chcemy wszystko skumulować, wszystko zmieścić, ze wszystkim zdążyć, wszystko przeżyć. Chcemy więc jednego wieczoru przełamać lody, odbudować relacje i jednocześnie zacząć się przy nich emocjonalnie ogrzewać. Chcemy oswoić się z tymi, z którymi na co dzień żyjemy osobno, i jednocześnie nasycić się ich bliskością. Chcemy z ulicy wejść od razu w ciepły klimat rodzinny, w progu oswoić się ze sobą, aby przy stole nic już nie dzieliło i nie krępowało. A potem powtórzyć to w innym gronie, na kolejnej być może tego wieczoru Wigilii. Czujemy presję, aby w dwa dni przeżyć wszystko, i to w najlepszym możliwym wydaniu, bo nie wiadomo, czy po zamknięciu za sobą drzwi będzie jeszcze do tego okazja. Więc tu i teraz trzeba to pomieścić, skumulować, zaparzyć esencję relacji i zapisać rozdział w kronikach rodzinnych.

Tak, święta mają swoją głębię. Jednak często czujemy, że nas ona przerasta. Że nie umiemy wyjść jej naprzeciw, a co dopiero się w niej zatopić. To dlatego wymagamy od siebie dużo, często za dużo, próbując dogonić ten ideał, który w sobie nosimy. I podchodzimy do jego realizacji tak, jak umiemy, starając się najbardziej, jak potrafimy. A to, co nam nie wychodzi, przesłaniamy staraniami ponad siłę, podtrzymywaniem tradycji, wszelkimi „należy”, „musimy”, „trzeba”, „wypada”. I często nasze najszczersze starania w zestawieniu z ogromnymi oczekiwaniami prowadzą do tego wszystkiego, co nas w świętach boli, drażni, denerwuje: do zmęczenia ponad miarę, do zdenerwowania, zniecierpliwienia, zniechęcenia, stresu, do mobilizacji przy wigilijnym stole, takiej z uśmiechniętą twarzą, trochę jakby maską, nieco sztuczną, do nienaturalnej życzliwości, do życzeń przyjmujących wygodną formę frazesów lub koncertu życzeń względem drugiej osoby. Tak, nie zawsze nam się udaje.

Może więc zdjąć z barków ciężar wyjątkowości tego czasu (choć taki jest). Po prostu… stworzyć święta z tego, co mamy pod ręką, tak, jak umiemy, jak potrzebujemy, z przekonaniem, że to czas wyjątkowy, ale że wcale nas nie przerasta, że mu podołamy, że jest dla nas. Nawet z naszymi słabościami, połamanymi relacjami, ranami, niechcianymi emocjami. Podejść do niego na spokojnie, bez presji, z akceptacją, otwartością. Zrobić tyle, ile się da. A i tak wystarczająco dużo. I może da się zmniejszyć tę przepaść między szarym (ale bezpiecznym) dniem a magicznym (i tak wymagającym) czasem świąt. Może da się zwyczajne życie przepleść z wyjątkowością tego czasu, przepleść profanum i to tak domagające się głosu sacrum – nie tylko z okazji świąt, ale z okazji każdego dnia.