Są takie chwile w życiu, które nas ogołacają. Z rytmów, z przyzwyczajeń, z wybranych form aktywności – tych bezpiecznych, przez nas wymyślonych, świadomie i celowo realizowanych, pozwalających trzymać pion, nie rozsypać się, a nawet czasami działać skutecznie i z uśmiechem.
Mając rozum, inteligencję, instynkt przetrwania, umiemy się przystosować. Do trudnych relacji, do niezrealizowanych marzeń, do rozczarowań. I dobrze. Bo jak powiedziała Isabel Allende – życie jest trwałe. Pozostaje jednak kwestia świadomości stopnia przystosowania. Jeśli jest zachowana, to można odetchnąć. Po to jest nasza kreatywność i potencjał, aby z życiem sobie radzić. Lepiej lub gorzej. Jeśli jednak świadomość zostaje przesłonięta przybranymi maskami, podjętymi rolami, przemilczeniami, ucieczkami, to może się okazać, że zostaniemy przyłapani, wytrąceni, zmuszeni do stanięcia w prawdzie.
Takim weryfikującym czasem zawsze są święta. Każde. Jeszcze przedświąteczna krzątanina pozwala oddalić trudną konfrontację. Ale kiedy już wszystko przygotowane, to zasiadamy do stołu – ogołoceni, bezbronni, w prawdzie o swojej kondycji duchowej, człowieczej, o relacjach, tych trudnych i tych siłodajnych. Czasami to spojrzenie na siebie i swoje życie boli. Uwiera. Z różnych powodów. Odkrywamy w sobie pustkę – i duchową, i życiową, i relacyjną. Na co dzień jej nie widać. Bo ręce zajęte, myśli zagonione. Odzywa się, kiedy na chwilę w życiu się zatrzymamy. I wszystko okazuje się trudniejsze – dzień bez pracy, wspólny posiłek, rozmowy z domownikami, nawet nie bardzo jest o czym. Bo dawne konflikty, bo napięcia, bo drogi się rozeszły, bo każdy żyje swoimi sprawami, bo nie tak sobie wyobrażaliśmy relację – małżeńską, z dziećmi, z teściami, z rodzicami, więc o czym tu mówić. A tu nagle wszystko takie skumulowane – i w czasie, i miejscu. Wspólny stół, wspólny dzień, wspólna przestrzeń. I czas taki poważny i uroczysty. Świąteczny. Z wszystkich czyni bezbronnych, nieporadnych, ogołoconych, mentalnie nagich… Nagle nie ma się za czym schować, w co uciec. I musi człowiek tę nagość przyjąć. I coś z nią zrobić.
Może przeczekać. Śniadanie wielkanocne szybko minie, zaraz będzie można się zająć sprzątaniem ze stołu, zmywaniem. Swoje trzeba odsiedzieć, ale zaraz potem można wrócić do azylu – pokoju, przed telewizor, wyrwać się na spacer. A i wtorek poświąteczny już niedługo. Jakoś się przeżyje.
Można też odważyć się w tej prawdzie stanąć. Z tym dyskomfortem, z tym uwieraniem, z tym ogołoceniem. Stanąć z akceptacją tego, że jest, jak jest, choć miało być inaczej. I pomyśleć, co można z tym zrobić. Właśnie przy tym stole, w tym czasie, z tymi bliskimi. Może wykorzystać na to, aby w końcu siebie dostrzec, aby zapytać, aby się czegoś o sobie dowiedzieć, może nawet pospierać, lekko pokłócić. Byle wystarczyło odwagi na pozostanie. Byle chęć do rozmowy się znalazła. Takiej szczerej, od serca. Nawet jeśli ten czas będzie daleki od wyobrażeń, nawet jeśli początkowo niekomfortowy i uwierający – to przecież cenny. Każda prawda jest cenna. Byle dać jej dojść do głosu, nie zakrzyczeć, nie uciekać. A prawda sama swoje zrobi. Nada chwili piękno, głębię, otworzy na siebie nawzajem. I pozostawi po sobie nutkę melancholii i tęsknego wspomnienia… wspólnych świąt.