Dużo czasu i energii poświęcamy na zmotywowanie się, kiedy pragniemy jakiejś zmiany. To długi, rozbudowany etap przygotowawczy poprzedzający nasze działania – określenie celu, planu działania, metod. To zakupione gadżety, przejrzane strony internetowe, odsłuchane podcasty. To wreszcie liczne opowieści rodzinie, znajomym o naszych planach. Wychodzimy z założenia, że motywacja jest warunkiem koniecznym, aby rozpocząć proces przemiany. A będzie ona tylko wtedy wystarczająca, jeśli poprzedzimy wszystko właśnie rozbudowanymi działaniami wstępnymi. Nie w tym jednak rzecz, jak twierdzi Jeff Haden w książce Mit motywacji. Motywacja to tak naprawdę rezultat, efekt końcowy. Zaczyna płonąć dopiero wtedy, kiedy ją rozpalimy, a jej paliwem jest satysfakcja z tego, co już osiągnęliśmy. Czekanie na przypływy natchnienia i fale uniesień motywacji są pewną drogą do… nicnierobienia, do stagnacji, do czekania. Silna motywacja, która zapoczątkuje naszą aktywność, a potem będzie nas długo i trwale niosła ku naszemu celowi, jest czymś absolutnie nierealnym.

Jak zatem rozniecić ten mały płomień motywacji, który później będzie płonąć stale i napędzać nas w działaniu? Odpowiedzią są małe sukcesy i radość z ich powodu. A te biorą się z działania. Tylko kiedy zobaczymy, że cokolwiek zrobiliśmy i że w tym czymś jest jakiś, nawet mały, postęp, tylko wtedy budzi się właściwa motywacja. Drobne, pozornie mało istotne sukcesy, ale odnoszone regularnie, dzień po dniu to źródło motywacji. Motywacja nie jest zatem punktem wyjścia, ale czymś, co spotkamy na swojej drodze do celu jakby przy okazji.

Jak zatem na tę drogę zmiany wejść bez motywacji, która ma się przecież dopiero potem pojawić? Poprzez działanie. Oczywiście nakierowane na jakiś cel, według jakiegoś rozsądnego planu, ale na tym koniec. Cel musi nam zniknąć z oczu. Teraz ważniejsze jest działanie tu i teraz i dostrzeżenie, co się udało, co wyszło. Patrzenie jedynie na dalekosiężny cel, na to, czego jeszcze nie osiągnęliśmy i do czego droga daleka – motywację zabija, nie budzi. Błędem i szkodą dla nas jest mierzenie swojej wartości tylko miarą naszego (nieosiągniętego zazwyczaj jeszcze) celu, a nie miarą naszych małych osiągnięć albo po prostu miarą działania. Nie cieszą nas wtedy małe krok po kroku zdobywane umiejętności czy wypracowywane nawyki. Tymczasem droga do celu to nie tylko pot na czole, długie godziny ciężkiej pracy, ale suma mikrosukcesów i satysfakcji z nich płynących. To trochę tak, jakby cieszyć się z samej wędrówki po górach, a nie jedynie ze zdobytego szczytu. Dlatego próbując się zmotywować, paradoksalnie należy zapomnieć o celu. Owszem, wyznaczyć go, określić swoje działania, ale potem porzucić, zapomnieć, a w zamian skupić się na działaniu tu i teraz, cieszyć się sukcesami dnia dzisiejszego.

Więc pierwszy krok w poszukiwaniu motywacji polegałby na zmuszaniu się, na przełamaniu swojego oporu, swoich barier, niechęci. To wystarczy. A kiedy zaczynamy robić coś, na co nie mieliśmy ochoty, co odkładaliśmy na później, to pojawia się wewnętrzny uśmiech, satysfakcja, wiara w siebie. I to jest moment rodzenia się motywacji. Reszta toczy się sama.

Takie podejście daje dużo więcej okazji do tego, żeby siebie lubić, żeby wierzyć w swoją skuteczność, żeby budzić i podsycać trwałą, niegasnącą motywację. Sam proces dochodzenia do tego, co sobie założyliśmy, już wystarczy, żeby czuć, że się odniosło sukces. Motywacja jest skutkiem ubocznym tego, że codziennie, wytrwale robimy małe rzeczy. Ta upragniona siła popychająca nas do działania bierze się z działania właśnie. Jak to mówi autor: „Motywacja nie jest bierna. Motywacja jest aktywna. Dlatego nawet mając zero procent motywacji, można zacząć działać”.