Znacie te sytuacje, gdy na ważnej uroczystości rodzinnej wszyscy ustawiają się do pamiątkowego zdjęcia? Powstaje wtedy mniejsze lub większe zamieszanie. Dzieci biegają dookoła, rodzice nawołują swoje pociechy i próbują im poprawić „rozluźnione” już elementy garderoby. Zarówno dzieci, jak i garderoba odmawiają posłuszeństwa i szybko tracą cierpliwość, podczas gdy fotograf wydaje kolejne polecenia: Tam z tyłu, proszę stanąć na schodki, poproszę bliżej siebie, jeszcze bliżej, bo aparat nie obejmie; nie widać tego pana w jasnej marynarce, o teraz widać; dzieci bardziej do przodu. I ta krótka chwila wystarczy, aby dobry obserwator dostrzegł więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Wśród zgromadzonych członków rodziny znajdzie cały wachlarz różnych osobowości. Jedni już od początku stoją na właściwym miejscu z przyklejonym uśmiechem na twarzy, inni starają się wykonać polecenia fotografa, jednocześnie pomagając innym znaleźć właściwe miejsce. Są też tak zwani komentatorzy. Ci obserwują wszystko z lekko drwiącym uśmiechem i rozmawiają ze sobą półgłosem, dokonując krytycznej oceny ludzi i zachowań. Są też wśród nich tacy, którzy woleliby być w innym miejscu i w innym czasie. Okazują to ostentacyjnie swoją miną i uporem. Starsze panie, babcie i ciocie, lekko poddenerwowane, chcą ogarnąć całe zamieszanie, stojąc w miejscu, ale obracają się przy tym dookoła i wykonują różne ruchy rękoma. W tym czasie starsi panowie, dziadkowie czy wujkowie, od dawna są gotowi i tylko czekają na sygnał do rozejścia się, rozmawiając między sobą o sporcie, samochodach czy innych zainteresowaniach.
Na pewno moglibyśmy znaleźć jeszcze kilka ciekawych „oryginałów”, każdy ze swoim własnym obrazem rzeczywistości, wyjątkowy na swój niepowtarzalny sposób. Oglądając później fotografię, wspominamy całe zajście ze śmiechem, opowiadamy anegdoty i przekazujemy kolejnym pokoleniom jej historię. Każda osoba ma w niej swoje niepodważalne miejsce. Przecież z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Nie widać tego, co siedzi „pod skórą”, nie odgadniemy tych wszystkich zaszłości jeszcze z poprzednich pokoleń, uprzedzeń i kłótni rodowych, które choćby w najmniejszym stopniu, ale zawsze, są przekazywane z rodziców na dzieci. Ze zdjęcia nie odczytamy pretensji spadkowych, żalu i poczucia krzywdy. Wszyscy stoją zgodnie, ramię w ramię, patrzą w obiektyw i na ten jeden czy dwa błyski flesza zapominają o wzajemnych animozjach. Na co dzień nie jest już tak różowo.
Jak to jest, że w miejscu pracy potrafimy opanować emocje i rozmawiać z obcymi ludźmi „po ludzku”, jednak w gronie rodzinnym jakoś nam to nie wychodzi? Teoretycznie nie ma nic trudnego w szczerej rozmowie. Przecież cenimy sobie szczerość. Jest to cecha, którą w różnych ankietach zaznaczamy jako tę, którą cenimy sobie najbardziej. Przekonujemy, że lubimy ludzi szczerych, którzy nie obmawiają nas za naszymi plecami, tylko mówią wprost to, co leży im na sercu. Ale gdy dochodzi do wymiany zdań, prawdopodobnie większość z nas oczekuje zupełnie czego innego. Nie umiemy przyjmować krytyki ze strony bliskich nam osób. Jeśli dostaniemy upomnienie od przełożonego, gdy np. usłyszymy, że mamy bardziej się starać, coś poprawić, zrobić od początku, bo nasza praca nie spełnia oczekiwań, to owszem, ponarzekamy, ale weźmiemy się do roboty i... pracujemy dalej. Nie rzucamy od razu posady, bo szef powiedział coś, czego nie chcieliśmy usłyszeć. Jeżeli natomiast ktoś z rodziny zwróci nam uwagę, dostrzeże jakiś brak logiki w zachowaniu, zapyta o naszą decyzję i ma swoją opinię na ten temat, czujemy się urażeni. A może nie? A może właśnie byśmy chcieli porozmawiać, tak zwyczajnie, w przestrzeni zrozumienia i akceptacji. Tyle że nie mamy takiej okazji. Może inni boją się wypowiedzieć przy nas głośno to, co myślą, bo sami nie chcieliby takich słów usłyszeć? Dlatego też takie rozmowy o nas toczą się za naszymi plecami.
Nie ułatwia budowania prawidłowych relacji również dziwna skłonność do oceniania innych naszą miarą. Ten, kto ma obawy, nie potrafi podjąć odważnej decyzji, boi się popełnić błąd, w taki właśnie sposób patrzy na innych. Uważa, że też powinni być bardziej ostrożni, że nie mogą ryzykować, że na pewno będą żałować. Ten zaś, kto lubi nowe wyzwania, nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu, rzuca wszystko na jedną szalę, dziwi się tym, że inni są tacy zachowawczy, nie chcą pójść na całość i spróbować czegoś innego. Jesteśmy różni i powinniśmy to uszanować. Problemy zaczynają się, gdy chcemy, aby inni żyli tak jak my, gdy zaczynamy przewidywać: „zobaczysz”, mówimy, a potem liczymy na to, że nasze złe obawy się spełnią. Wszystko po to, aby w rezultacie okazało się, że to my mieliśmy rację. Nie sprzyja to dobrej atmosferze i nasila wzajemną niechęć do spotkań czy ogólnie utrzymywania bliższego kontaktu.
Chyba w każdej rodzinie są takie osoby, które nie odzywają się do siebie od „iks lat”. Nawet spotykając się na pogrzebach, nad grobem ukochanej mamy, taty, babci czy dziadka, nie potrafią podać sobie ręki. Czego zabrakło w ich wzajemnych relacjach? Może takich zwykłych słów, dalekich od agresji, dających przyzwolenie na pójście swoją drogą, na własną decyzję – inną od mojej, na podjęcie próby, nawet jeśli okaże się błędna. Zamiast mówić: „powinieneś!”, „to bez sensu!”, „tak się nie robi!”, można byłoby powiedzieć: „czy uważasz, że tak będzie dobrze?”, „trochę się martwię, że ci się nie uda”, „czy to przemyślałeś?”. Czym różnią się te wypowiedzi? Zamiast stawiać się w roli „eksperta od życia”, wychodzimy z pozycji kogoś, kto się troszczy, martwi, a może, w oparciu o własne doświadczenie, sugeruje (nie narzuca) inne rozwiązanie. Te słowa możemy mówić twarzą w twarz, siedząc przy jednym stole, może pijąc razem kawę lub wino. Nie musimy obawiać się, że kogoś urazimy i wywołamy awanturę, która zakończy się zerwaniem kontaktu na długie lata.
To interesujące, że tak jak nie potrafimy przyjmować krytyki, nawet tej konstruktywnej, równie źle czujemy się, przyjmując pochwały. Wielu ludziom towarzyszy wtedy uczucie zażenowania i nagle brakuje nam słów, które byłyby odpowiednie w podobnej chwili. Może przyczyna takiego stanu rzeczy ma jedno i to samo źródło? Łatwiej nam podejrzewać innych o złe zamiary niż zakładać, że nas lubią, tak po prostu, że naprawdę są szczerzy i mówią prawdę, tę przyjemną, jak i tę niewygodną. Każdy z nas jest wystarczający, wartościowy i zasługuje na takie zwyczajne, nieuzasadnione „lubienie”. Ja osobiście wychodzę zawsze z jednego założenia. Można wręcz powiedzieć, że wobec ludzi, z którymi utrzymuję relacje, te bliskie i te trochę dalsze, przyjmuję OPCJĘ PODSTAWOWĄ. Mianowicie nigdy nie zakładam, że ktoś działa w złej wierze. Dlaczego miałby to robić? Czemu ktoś miałby życzyć źle mnie i mojej rodzinie? Nawet jeśli z pozoru zachowanie może być niejednoznaczne, wolę to wyjaśnić niż dopuszczać do siebie jakieś dziwne podejrzenia. Czy jestem naiwna? Może i tak, ale uważam, że tak jest o wiele łatwiej. A co, jeśli się pomylę? Jeżeli ktoś naprawdę mnie nie lubi? To jego problem, a nie mój. Ja nie dręczę się domysłami i nie doszukuję się intryg. Dzięki temu mam wolniejszy umysł i lżejszą duszę.
Na rodzinnej fotografii uchwycony jest jeden moment, ale kryją się za nim różne historie. Oglądając ją później, wspominamy obrażone ciotki, zniecierpliwione dzieci i znudzoną młodzież, zestresowane babcie, rozbawionych dziadków i przejętych państwa młodych. Przez tę jedną chwilę jest dobrze. Jak przenieść to ze zdjęcia na prawdziwe życie? I to jest pytanie, które warto sobie zadać. Święta Zmartwychwstania Pańskiego, przejście ze śmierci do życia, z ciemności do światła są świetną okazją, aby zacząć na nowo, inaczej, lepiej.