Im bliżej początku roku szkolnego, tym bardziej w różnych mediach społecznościowych uaktywniają się znawcy nauczycielskiego fachu, którzy z aptekarską dokładnością wyliczają godziny pracy, wpisując się w aktualną narrację o tym, dlaczego nie zasługujemy na podwyżkę. Wyliczają nam, że nie dość, że pracujemy osiemnaście godzin, to jeszcze są to godziny lekcyjne. Wyliczają nam ferie, wakacje, przerwy świąteczne, bazując tylko na wymiarze nauczycielskiego pensum wynikającego z karty nauczyciela, zapominając, że obowiązuje nas normalny, czterdziestogodzinny tydzień pracy, z którego 18 spędzamy przy tablicy.
Jestem przekonany, że ci ludzie to wiedzą, ale nie chodzi tutaj absolutnie o merytoryczną dyskusję, ale o bieżący konflikt polityczny, w którym potrzebny jest chłopiec do bicia, środowisko, na które można będzie przekierować niechęć, gniew, złe emocje. I nie chodzi mi tu bynajmniej wyłącznie o środowisko władzy, o aktualnie rządzącą partię. Taka sytuacja powtarza się regularnie od wielu już lat.
Jest kilka przyczyn takiego stanu rzeczy, ale przede wszystkim – moim zdaniem – wynika to z braku jedności wśród nauczycieli albo chociaż silnej i jednolitej reprezentacji środowiska w kontaktach z władzą, tak lokalną, jak centralną. Są oczywiście związki zawodowe, ale każdy z nich ma zupełnie inną wizję pracy, a wynika to wszystko z historycznych zaszłości, uprzedzeń i bieżącej polityki. Każdy ze związków jest utożsamiany z inną opcją polityczną i to jest ogromny problem w załatwianiu bieżących problemów w relacjach z władzą, dlatego że jaka by ona była, doskonale wie, jak rozegrać te wewnątrzśrodowiskowe animozje. I tak trwamy jako grupa zawodowa z regulacjami sprzed kilkudziesięciu lat, z poprzedniej epoki, broniąc ich jak niepodległości, a jednocześnie mając świadomość, że to właśnie Karta Nauczyciela jest podstawowym hamulcem rozwoju naszego zawodu i blokadą istotnych reform.
Nie jesteśmy też środowiskiem, które wyszłoby na ulice, paliło opony i posunęłoby się do radykalnych środków w walce o swoje. I to się raczej na pewno nie zmieni, dlatego że to raczej do naszego zawodu nie pasuje. Nie idzie to w parze z zawodową wrażliwością, o ile można pokusić się o tak daleko idące uogólnienie. Myślę, że coś jest na rzeczy, bo praca z młodzieżą, praca nad ich wrażliwością, a mówiąc bardziej górnolotnie – nad ich duszą musi generować dużo więcej autorefleksji niż w innych zawodach, których specyfika jest zupełnie inna.
Przekleństwem naszego zawodu jest właśnie ta delikatność i nieprzyzwyczajenie do radykalnych działań we własnym interesie, która łączy się z ogromnymi podziałami światopoglądowymi wewnątrz zawodu, które w jakimś stopniu kanalizowane są przez reprezentowanie środowiska za pośrednictwem związków zawodowych, z którymi obecnie nikt nie chce rozmawiać.
Czy istnieje jakakolwiek szansa na zmianę pozycji zawodu nauczyciela w społeczeństwie? Czy hasła o tym, że należy zwiększyć prestiż naszego zawodu, znajdą w końcu realne potwierdzenie w rzeczywistości? Ja jestem przekonany, że tak, bo to w końcu musi się wydarzyć, ale ile będziemy na to czekać – nie wiadomo. Nie wiadomo też, ilu wartościowych ludzi odejdzie z zawodu, w którym po wielu latach pracy otrzymuje się pensję zbliżoną bardziej do najniższej krajowej, a nie do średniej z sektora przedsiębiorstw. Musimy też bardziej szanować siebie, swój czas i swoje kompetencje i pamiętać, że praca jest dla nas, a nie my dla pracy.