Miłość to słowo odmieniane przez wszystkie przypadki. Jest to też słowo bardzo często nadużywane i chyba w języku potocznym straciło swoje pierwotne znaczenie, a jego zakres znaczeniowy bardzo się rozszerzył. Dzisiaj mówimy, że kochamy dobre jedzenie, świetną literaturę, kochamy też mocne doznania albo seriale. Tego samego słowa używamy, żeby mówić o naszych relacjach z bliskimi. Miłość jest więc słowem pojemnym jak ocean i to, wydaje mi się, sprawia nam ogromne problemy w rozróżnieniu tego, co rzeczywiście ważne i doniosłe, od tego, co zwyczajne. Nasz język jest niestety w kwestii wyrażania emocji dość mało precyzyjny i być może to jest przyczyna, dla której tak ciężko jest nam o naszych emocjach mówić.

Bo co do tego nie mam wątpliwości. Na co dzień jestem niezwykle daleki od generalizacji i przypisywania stereotypowych cech grupom społecznym czy całym narodom. Ale tym razem mam w sobie takie głębokie przekonanie, że jako naród jesteśmy bardzo mocno ograniczeni, jeśli chodzi o wyrażanie emocji. Jest to sfera, która z jakiegoś powodu została zepchnięta w czeluści prywatności i stała się tabu. Nie mówię tu oczywiście o wyrażaniu emocji codziennych, mówieniu o tym, co nam się podoba, a co budzi w nas niechęć. Chodzi mi raczej o emocje, które mają bezpośrednie odniesienie do innych osób, o trudne relacje.

Powojenne pokolenia Polaków były wychowywane w kulturze nienarzucania się nikomu, samodzielnego rozwiązywania swoich problemów i bycia raczej biernym niż aktywnym. Wiadomo, że tak wychowywani rodzice będą tak samo wychowywać swoje dzieci. Utarło się również stwierdzenie „zimny chów”, który miał zaszczepić dzieci na pełną niebezpieczeństw i zagrożeń dorosłość.

W tę dorosłość kolejne pokolenia wchodziły z przeświadczeniem, że nie warto się odsłaniać, bo ktoś na pewno to wykorzysta. Porywy serca i otwartość były (a chyba często są nadal) odbierane jako dziwactwa i wybijanie się z utartych ścieżek nazywanych normalnością. Wybacza się to artystom i celebrytom, ale zwykły zjadacz chleba dostaje łatkę dziwaka. Kolejne pokolenia wyrosłe z oziębłych rodzin, których starania były wzmacniane przez szkołę zorganizowaną na fabryczny wzór. Szkoły, z której wyjść miał produkt porównywalny, gotowy do podejmowania wyzwań, które nimi wcale nie były – liczyła się powtarzalność i robienie wszystkiego tak samo jak dotychczas.

I tak wylądowaliśmy po kilkudziesięciu latach takiego chowu w XXI wieku. Otworzyliśmy się na świat i zobaczyliśmy, że można inaczej. Oczywiście stary system natychmiast zaczął krzyczeć, że tylko u nas jest tak, jak być powinno, a cała reszta to zepsucie. I być może rzeczywiście jakieś dwadzieścia lat temu wielu w to wierzyło. Potem nastał jednak czas wzmożonej liczby zachorować na depresje, pogubionych relacji, poczucia osamotnienia i innych problemów, które wynikają z poczucia samotności.

Dobrze, że ten trend – tak w rodzinie, jak i w szkole – zaczyna się odwracać. Coraz więcej jest wydawnictw, organizacji pozarządowych, ale również pojedynczych osób, które robią wspaniałą robotę, uświadamiając Polakom, że „zimny chów” to droga donikąd, do wychowania dorosłych smutnych i pełnych kompleksów. Człowiek to nie tylko ciało i umysł, które były celem wychowania poprzedniego systemu, zapominającego o sferze emocjonalnej, która kiedyś była tylko zawadą i trzeba ją było jak najmocniej stłamsić, bo to wstyd odkrywać się z uczuciami. Dobrze, że to minęło. Miłość do samego siebie to nie jest już narcyzm i egoizm, ale fundament budowania zdrowych relacji. Niech ta rewolucja trwa!