No właśnie, grzeczne czy posłuszne? A może ułożone lub też dobrze wychowane? Jakie mają być nasze dzieci? Czy naprawdę właśnie takie? Oczywiście do każdego z tych określeń mamy drugie, będące w opozycji. Społeczeństwo stawia konkretne wymagania dotyczące zachowań, które są akceptowalne i których oczekuje się w przestrzeni publicznej. „Powiedz dzień dobry, uśmiechnij się, siedź spokojnie, odpowiedz pani, nie śmiej się tak głośno, nie biegaj, stój w miejscu”. Strasznie tego dużo. A gdzie przestrzeń na spontaniczność? Jako rodzice jesteśmy przerażeni, gdy nasze dzieci nie wszystko zawsze pamiętają lub zwyczajnie nie chcą się dostosować. Gdzieś głęboko zakorzeniona jest obawa: niech tylko nikt nie zobaczy mojego dziecka w takiej sytuacji, bo jeszcze powie, że jest NIEGRZECZNE.

 

Myślę, że często sami nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasze dzieci to nie meble, które można dowolnie przestawiać, ani torby, które bierzemy do ręki i wychodzimy. Nasze dzieci to także nie książki ani ubrania, które można ładnie poukładać na półce. A często właśnie wymagamy od nich takiej bierności. Kiedy? Chociażby w takich momentach, gdy mówimy: no dobrze, koniec zabawy, musimy już iść... Czego oczekuje rodzic? Tego, że dziecko zostawi wszystko i pójdzie z nim za rączkę. Przecież to tylko jakieś tam klocki albo jakieś tam lalki. Ale dla nich to nie są „jakieś tam”. Oni w tej chwili robią coś ważnego. Aranżują konkretną sytuację, używając do tego swojej wyobraźni i dotychczasowych obserwacji doświadczanej rzeczywistości: może właśnie trwa decydująca bitwa o zamek lub też najważniejszy bal w życiu i książę za chwilę poprosi Kopciuszka do tańca. W tym dziecięcym świecie tyle się dzieje, że trudno się od niego oderwać i potrzeba na to trochę czasu. A my zniecierpliwieni tym, że nasze dzieci jeszcze nie wstały od zabawy, bierzemy je za ręce lub na ręce, trochę tak, jakby właśnie były torbą lub plecakiem, które zabieramy ze sobą do wyjścia. Dzieci mają w tym momencie być posłuszne, grzecznie wstać i nie marudzić.

 

A jeśli nie chcą? A jeżeli się buntują, szarpią i płaczą? Niestety często odbieramy te zachowania jako atak na naszą osobę. Egoistycznie skupiamy się na swoich odczuciach i myślimy, w jakim świetle stawia nas to w oczach znajomych. W konsekwencji jesteśmy zdenerwowani, zirytowaniu i znowu kierujemy uwagę na siebie, mając pretensje do osoby – w tym wypadku dziecka – za to, że nas do takiego stanu doprowadziła. Według naszych wyobrażeń powinno przecież zachowywać się tak, abyśmy nie czuli dyskomfortu psychicznego, aby nie burzyć wypracowanego dobrostanu, w który weszliśmy podczas spotkania ze znajomymi. Oczekujemy tego, że mały człowiek posiadający mniejszą wiedzę o świecie i dużo mniej doświadczenia niż my będzie w stanie zrozumieć sytuację. Podejdzie do problemu empatycznie, oceni trzeźwym okiem konflikt interesów i będzie potrafił wyciągnąć wnioski podobne do naszych, tzn. uzna, że to my postępujemy właściwie, a on musi się dostosować. Czy nie wymagamy zbyt wiele?

 

A gdybyśmy tak zapomnieli na chwilę o dzielącej nas przepaści wieku i odpowiedzialności? Spróbujmy wyobrazić sobie, że dzieci mają takie same prawa do rozporządzania nami jak my do „dyrygowania” dziećmi. Jak byśmy zareagowali, gdyby to nasze dziecko podczas wizyty u znajomych nagle stwierdziło, że już się nudzi, skończyło zabawę i oznajmiło nam, że mamy kończyć rozmowę, bo już wychodzimy. „Nie, nie za chwilę, tylko teraz. Żadnej minutki, już dość się nagadałaś, dokończycie innym razem”. W sumie czasem też tak bywa, że dziecko ciągnie mamę za rękę, gdy np. ta zagada się na chodniku ze spotkaną koleżanką. I wcale nie jest jej łatwo tak szybko się rozstać. Zresztą przecież nie raz mamy do czynienia z podobną sytuacją, tyle że osoba, która nas pospiesza, również jest dorosła. Może to być rano, gdy jedziemy razem do pracy i np. mąż już czeka w samochodzie, a żona jeszcze nie wyszła z domu. Gdy robimy zakupy w sklepie i jedno z nas zbyt długo ogląda i wybiera coś przy jednym stoisku (nie zawsze kobieta w sklepie z ubraniami, często też mężczyzna w sklepie z narzędziami) lub też gdy szykujemy się do wyjścia na przyjęcie i już jesteśmy spóźnieni. Jak bardzo wtedy denerwują nas wszystkie komentarze, ciągłe ponaglenia i wzdychania. Takie zachowanie wcale nie pomaga. Wręcz przeciwnie, podnosi ciśnienie, wzmaga napięcie i ogólnie psuje atmosferę między dwojgiem dorosłych przecież ludzi.

 

Oczywiście gdy chodzi o nasze dzieci, nie dajemy im przyzwolenia na podobne odczucia. Wymagamy szybkiego ogarnięcia, uspokojenia i opanowania emocji, to znaczy takiej dojrzałości, jaką sami nie możemy się pochwalić. Przypomina to trochę podwórkowe przepychanki i zrzucanie winy: zachowuję się tak, bo ty się tak zachowujesz. Powoli puszczają nam nerwy, co przekłada się na emocje dziecka. A przecież moglibyśmy zachować się jak... dorośli. Zrozumieć, dać czas, inaczej to zaplanować i rozegrać. Może umówić się na konkretny czas, może na jakiś sygnał, że niedługo wychodzimy? A może zejść do poziomu dziecka? To znaczy usiąść obok niego na podłodze i dopiero wtedy porozmawiać. W moim odczuciu dorosły, który patrzy na dziecko z góry i mówi ze swojej wysokości, nie jest przekonujący. Nie ma tak ważnej bliskości, która pozwala nawiązać kontakt wzrokowy. Bez tego kontaktu uwaga dziecka w dalszym ciągu pozostanie skupiona na tym, czym się właśnie zajmuje.

 

Niestety, przy obecnym trybie życia takie zachowanie często jest podyktowane pośpiechem. Ja osobiście winię POŚPIECH za bardzo wiele tzw. porażek rodzicielskich. Dlaczego? Ponieważ są momenty, na pewno znacie to z Waszego życia, gdy jest potrzeba przytulenia, porozmawiania, zwyczajnie bycia razem i wysłuchania. A my musimy biec, jechać, pędzić do pracy, do przedszkola, do szkoły, na zebranie, na spotkanie. A może właśnie w tej chwili trzeba było rozwiązać problem, który był supermegaważny dla naszego dziecka? Może już nie będzie drugiej takiej okazji, może już nam nie powie, o co chodziło? Skąd mamy to wiedzieć? Przecież nie mieliśmy czasu, aby o to zapytać.