„A jak daleko musicie chodzić po wodę?” Takie pytanie zadała moja babcia, gdy po raz pierwszy przyjechała do naszego domu na wsi. Dom był nowy, wszędzie czuć było zapach farby, a z sufitu zwisały bezwiednie „gołe” żarówki. W niczym nie przypominał starych warmińskich chat z drewna lub poniemieckiego murowanego domu, w jakim mieszkała po przesiedleniu. Mojej babci jednak wieś kojarzyła się jedynie z minioną epoką, która była Jej bliższa i bardziej znana niż współczesność, w której teraz przyszło Jej się zestarzeć. Odbierała wieś taką, jaka była kiedyś, jakiej sama doświadczyła: bez prądu, bez bieżącej wody i kanalizacji. Moja przeprowadzka poza miasto oznaczała więc powrót do tych wszystkich niedogodności, z którymi Ona pożegnała się dawno temu, przenosząc się do Olsztyna. W głowie utkwiły Jej pewne schematy, których nigdy się nie wyzbyła, z czasów trudnych, ale jednak wspominanych z rozrzewnieniem.

Nie wiem jak Wy, ale ja nie raz złapałam się na tym, że czasem również funkcjonuję w podobny sposób. Dotyczy to zarówno mojej pracy w szkole z młodzieżą, jak i wychowania własnych dzieci. Staram się być na czasie i nadążać za rozwojem nowych technologii, ale mimo to ciągle mówię do syna: „Wyłącz ten magnetofon!”. Po chwili oczywiście się poprawiam i dodaję: „Odtwarzacz!”, ale to, co już nie raz wypowiedziałam, zostanie w pamięci i pewnie kiedyś będzie wzbudzać śmiech moich dzieci wspominających „dziwactwa mamy”. Może to, że nie mogą usiąść przed telewizorem z pilotem w ręku po to tylko, aby przerzucać programy? Może zakaz siedzenia godzinami przed komputerem lub z telefonem i słuchawkami w uszach? Przecież to jest teraz coś normalnego. Dziwne natomiast wydaje się wypożyczanie lub kupowanie książek, jeżdżenie po lesie na rowerach czy układanie puzzli. „Przecież to nudne!”, „Kto dzisiaj czyta książki?”. Takie pytania słyszę często od uczniów. I raczej trudno im wyjaśnić, co jest w tym fajnego, ponieważ wspomnianym zajęciom towarzyszą innego rodzaju bodźce niż czynnościom, które dla nich wydają się bardziej atrakcyjne.

Osobiście lubię poznawać nowe technologie, zachwycam się możliwościami różnych programów komputerowych i aplikacji internetowych, z których sama chętnie korzystam, tworząc np. pomoce i materiały dydaktyczne do pracy w szkole. Dzięki internetowi i ogólnie dostępnej wiedzy człowiek ma dzisiaj niesamowitą szansę rozwoju umysłowego. Niestety, istnieje również zagrożenie zahamowania tego procesu, jeżeli korzystać będzie z tylko w sposób bierny i ograniczy treści do wyłącznie rozrywkowych. Mam na myśli bezkrytyczne przyjmowanie treści na niskim poziomie intelektualnym bez poddawania ich jakiejkolwiek analizie. Trudno wtedy wyrobić sobie własną opinię, wypracować pewien system wartości i oznaczyć priorytety do realizacji w przyszłości. Czekają, aż ktoś im to wszystko poda „na tacy”. Często młodzi ludzie nie potrafią utożsamić się z żadnym ze światopoglądów, ponieważ nie wiedzą nawet o ich istnieniu.

To jest powód, dla którego nie wyszłam jeszcze tak całkowicie z epoki, w której się urodziłam. Wtedy pieniądze nie grały roli, bo mało kto duże pieniądze posiadał (przynajmniej w najbliższym otoczeniu), to ludzie i relacje stanowiły prawdziwą wartość, w miejskich blokowiskach praktycznie wszyscy się znali, pilnowali wzajemnie swojej własności. Zawsze można było zostawić sąsiadowi klucze, „bo syn zapomniał”, a sąsiadce dziecko, „bo mąż wróci z pracy dopiero za godzinę”. Rozmowy prowadzone były na chodniku przed sklepem lub blokiem, a nie przez telefon. Ludzie cieszyli się z niespodziewanych wizyt, co tydzień były czyjeś imieniny świętowane hucznie z rodziną i bliskimi znajomymi. Dzieciaki załatwiały sprawy między sobą i nie skarżyły rodzicom, potrafiły się pokłócić, obrazić, a za kilka dni pogodzić i bawić razem jak wcześniej. Szkoły i przedszkola nie bały się organizować biwaków, kuligów, rajdów terenowych. Nikt nie obawiał się skarg rodziców i pretensjo o to, że dziecko się przewróciło, wróciło brudne lub z pobrudzonymi nowymi butami drogiego producenta.

Chciałabym coś zabrać z tamtych minionych czasów i w jakiś sposób zaszczepić w dzisiejszych ludziach. Pokazać im, że można było żyć inaczej, intensywniej, korzystając z każdej okazji zbierania nowych, dobrych doświadczeń i spędzania czasu z ludźmi, nie ze sprzętem. Gdyby tylko uczniowie mogli spojrzeć na rzeczywistość moimi oczami i zrozumieć, dlaczego denerwujemy się, widząc ich wpatrzonych w ekran smartfona i przewijających rolkę za rolką. Chciałabym, aby potrafili wybrać swoje ulubione piosenki w takiej ilości, która zmieści się na kasecie magnetofonowej lub płycie CD. Obecnie mając prawie nieograniczoną pamięć do przechowywania plików muzycznych, nie muszą się zastanawiać, jakie utwory przemawiają do nich najbardziej, których lubią słuchać przed snem, a których w drodze do szkoły. Czy młodzi ludzie rozmawiają dziś w ogóle o muzyce? Czy dzielą się nią, polecając komuś innemu? A co z graniem na gitarze przy ognisku i wspólnym śpiewem? Gdy opowiadam o takich rzeczach, widzę zdziwienie na twarzach moich uczniów. Czasem patrzą na mnie tak, jakbym mówiła o życiu na innej planecie, a nie trzydzieści czy dwadzieścia lat temu.

Myślę, że może wcale nie jest jeszcze ze mną tak źle. Nie zaczynam zdania od słów: „Za moich czasów...” i nie kończę go stwierdzeniem: „Jeśli dożyję”. Chcę spróbować biec w miarę równo, ramię w ramię z moimi dziećmi w tym wyścigu do przyszłości. Tak mi się bowiem wydaje, że wszyscy gonią za jakimś nowym wyobrażeniem rzeczywistości, która będzie jeszcze wspanialsza i jeszcze bardziej wygodna, niż jest obecnie. Taki świat trzeba jednak na czymś budować. Dobrze by było, gdyby jako fundament posłużyły doświadczenia i wartości wypracowane przez wcześniejsze pokolenia.