Jak zdarta płyta brzmią powtarzane przez nas na co dzień frazy o szybkim tempie życia, o gonitwie, o natłoku spraw i o konieczności zwolnienia. Wszyscy odczuwamy już ogromne obciążenie takim tempem życia, ciągłym brakiem czasu, zbyt krótką dobą. Jako odpowiedź na tak dokuczliwy tryb funkcjonowania powstała koncepcja slow life, jawiąca się jako gwarancja życia bez stresu, życia uważnego, spełnionego − towar luksusowy, wart zmiany myślenia. Kojarzony jest ze stylem wybieranym przez ludzi świadomych, zdolnych do refleksji, mających wpływ na swoje życie, wolnych, czyli ludzi z głębszą samoświadomością, mądrych. 

Okazuje się jednak, że po pierwszym zachwycie koncepcją slow life entuzjazm słabnie. Czasami nam z tym spowolnieniem nie po drodze. Czasami właśnie w ramach refleksji i samoświadomości wybieramy większe tempo życia, czyli jednak fast life. I wcale nie dlatego, że jesteśmy bezrefleksyjnymi trybikami w maszynie, ale dlatego że tak po prostu lubimy i widzimy w tym wartość. Bo nie da się zaprzeczyć, że choć wolne tempo życia ma swoje zalety, to ma także wady. Jakie? Czasami to, co postrzegamy jako przeszkody w realizacji slow life, jest jednocześnie trafnym argumentem podważającym taką koncepcję.

Na przykład boimy się utraconych szans. I czasami całkiem słusznie. Dotyczyć to może na przykład procesu decydowania. Jako praktycy slow life nie chcemy podjąć decyzji szybko, chcemy mieć czas do namysłu, refleksji. Tymczasem okoliczności mogą się szybko zmienić się i nasza decyzja okaże się nieadekwatna do nowej sytuacji. Utracona szansa. Może całkiem wartościowa, ciekawa i rozwijająca.

Po drugie często boimy się, że nas coś ominie, czyli dopada nas zjawisko FOMO. I też czasami słusznie. Kiedy odmówimy raz, drugi, trzeci spotkania ze znajomymi, po prostu wypadamy z obiegu, przestajemy być zapraszani, relacje gasną. Tracimy szanse i doświadczenia. Tracimy przyjaźnie. A tymczasem gęściej zapisany kalendarz mógłby temu zapobiec. Choć chwilowo czulibyśmy pośpiech, w konsekwencji zainwestowalibyśmy w wartościowe relacje.

Czasami też slow life kojarzy nam się z trwaniem w jakiejś pustce, bezczynności, zawieszeniu. Często nam to przeszkadza, bo przecież nosimy w sobie potrzebę wypełnienia swojego życia treścią, zadaniami, terminami (może niekoniecznie na jutro), po prostu potrzebę produktywności, skuteczności i poczucia bycia potrzebnym.

Ciemna strona slow life pojawia się także wtedy, kiedy praktykując taki styl, zaczynamy być jego fanatycznymi wyznawcami i nie dopuszczamy, a czasami nawet nie umiemy przestawić się na inny tryb. Jeszcze gorzej jest, kiedy innym mamy za złe, że tego od nas oczekują albo ich samych negatywnie oceniamy i uważamy za zniewolonych, nieuświadomionych i życiowo niedojrzałych. Będzie to widoczne w różnych sytuacjach społecznych i czasami (a w zasadzie całkiem często) może powodować zderzenia, konflikty. Choćby w domu czy pracy. Będzie tak wtedy, kiedy zetknie się dwóch domowników lub pracowników: zadaniowiec i praktyk slow life. Jeden funkcjonujący według zadań i terminów, drugi według własnego rytmu. Ani jeden, ani drugi nie da się przekonać do współpracy na innych zasadach niż jego, co prowadzić może tylko do konfliktów, napięć i wrogości. I każdy będzie miał swoje racje, często obiektywnie słuszne.

Slow life ma wiele zalet. Jednak spowolnienie nie zawsze jest jedynym słusznym wyborem i nie każdemu może odpowiadać, a i świat nie zawsze stwarza ku temu możliwości. Cała rzecz sprowadza się więc do elastyczności, umiejętności poruszania się pomiędzy slow a fast life i trafnego dopasowywania stylu działania do okoliczności, potrzeb, wymogów sytuacji, a czasami też oczekiwań innych, jeśli są dla nas ważni i żyjemy z nimi na co dzień.