Koniec starego roku i początek nowego to taki czas pomiędzy. Pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. To wymagający czas, czy tego chcemy, czy nie. I nawet nie chodzi o modę, żeby coś podsumowywać, coś planować, kończyć, zaczynać od nowa. Chodzi o zupełnie fundamentalną, niemal biologiczną i instynktowną potrzebę, żeby określić się wobec tego, co było, i wobec tego, co będzie. To takie cezury nadane nam odgórnie, wobec których musimy się opowiedzieć, zupełnie niezależnie od takich czy innych trendów. I czy mamy na to ochotę, czy nie. Tak wywołani do tablicy, zacznijmy więc chronologicznie – od tego, co było. Bez nadmiernej presji, oczekiwań, by widzieć w mijającym roku pasmo sukcesów, ale z należytą rzetelnością, by jednak czegoś nie przeczyć, żeby spojrzeć obiektywnie, faktograficznie, możliwie realnie. Mamy bowiem skłonność do tego, aby coś demonizować lub idealizować, w zależności od kondycji naszej pamięci. A najbardziej zapada nam w pamięć to, co było na początku lub co było na końcu. A to, co w środku, gdzieś odpływa w niebyt. Dlatego potrzeba dyscypliny. Kartki przedzielonej na pół, aby po jednej stronie zmieścić wszystkie dobre rzeczy, a po drugiej wszystkie trudne (niekoniecznie od razu złe, po prostu trudne). Czasami szukanie tych dobrych rzeczy, które nam się w mijającym roku przytrafiły, będzie dużym wysiłkiem, trudnym ćwiczeniem, mocną gimnastyką umysłu, ale warto ten trud podjąć. W zależności od naszych preferencji pewnie będą to różne obszary – sprawy rodzinne, zawodowe, osobiste. Często pewnie zechcemy tych plusów lub minusów szukać, patrząc na siebie – co mi się udało, co mi się nie udało. A może tym razem spróbujemy zrobić sobie przegląd roku z perspektywy drugiego. Kim byliśmy w tym roku dla innych, ilu spotkań przy kawie nie odmówiliśmy, ile czasu dla nich znaleźliśmy, ile dobrych słów im powiedzieliśmy, ile uśmiechów wywołaliśmy, ile razy rękę wyciągnęliśmy. W końcu to relacje są dla nas najważniejsze i to one czynią nas szczęśliwymi i zrealizowanymi lub… nie. A zatem ile dobra nam się udało w tym roku zasiać. A może, ile zasiać próbowaliśmy, ale nam nie wyszło, bo okoliczności nie pozwoliły, bo ktoś je odrzucił. Ale chcieliśmy. To też warto na liście pozytywów umieścić, tak żeby zupełnie siebie nie deprecjonować, nie podcinać sobie skrzydeł i nie wydłużać niepotrzebnie listy po drugiej stronie kartki. Owszem, i tę należy rzetelnie wypisać, ale niekoniecznie z narracją: nie udało mi się, nie wyszło, porażka, zmarnowany rok, jestem beznadziejny. Warto tę trudną listę przedstawić jako wymagającą stronę życia, okazję do dojrzewania, uodparniania się, ubogacania, pracy nad sobą.
Obie strony kartki są kompletem, całością, harmonią. Nie powinniśmy do żadnej z nich odnosić się z większą czy mniejszą sympatią. To jesteśmy my i nasze życie. Warto uwolnić się od czarno-białego myślenia, od zero-jedynkowego podejścia do życia, od idealizmu.
Z takim też nastawieniem warto zrobić drugi krok w swoich refleksjach „pomiędzy” – w planowaniu tego, co przed nami. Nie wyznaczajmy sobie idealnego „ja” do realizacji, zbyt wysokiego szybowania, zbyt wielkich metamorfoz, zbyt górnolotnych marzeń. Poprzestańmy na małym. Na codzienności, zwyczajności, życzliwości, uśmiechu. Na dobrych, wytrwałych, niezmiennych, niehumorzastych gestach, które razem stworzą potężną całość. Bez wielkich zapowiedzi samorozwoju, samorealizacji, samodyscypliny, samowystarczalności. Małe cząstki dobra, starań, troski i wytrwałości wystarczą na piękną całość, z której pod koniec roku będziemy dumni.