Na świecie jest już osiem miliardów ludzi. To bardzo dużo. I bardzo dużo interakcji między nimi. Wprawdzie na naszych szerokościach geograficznych tego przeludnienia nie widać, a nawet odzywają się dość dramatyczne głosy o kryzysie demograficznym. Rodzi się u nas zbyt mało dzieci, natomiast w Afryce i Azji rodzi się ich zdecydowanie więcej. Prowadzi to do gorących debat społecznych, do konfliktów na szczytach władzy, a nawet do sporów międzynarodowych, których świadkami byliśmy kilka lat temu, kiedy bardzo gorący był temat uchodźców.

Jedna strona sporu politycznego mówiła o konieczności otwierania granic i przyjmowania uchodźców bez głębszej weryfikacji, mając na uwadze po pierwsze przyczyny humanitarne, ale również wierząc w to, że ci, którzy przyjdą, staną się w pewnym sensie wybawieniem dla mocno przegrzanego rynku pracy, na którym zaczyna brakować już nie tylko specjalistów, ale przede wszystkim osób do wykonywania podstawowych prac.

Inni zwracali uwagę na konieczność selekcjonowania uchodźców i przyjmowania tylko tych, którzy będą w stanie utrzymać się na naszym rynku pracy – lekarzy, inżynierów, informatyków i innego rodzaju ekspertów w swoich dziedzinach, pomijając większość tych, którzy pukali wówczas do bram Europy.

Jeszcze inną opcją polityczną było całkowite zamknięcie i przypisywanie uchodźcom, którzy byli przez nich nazywani najeźdźcami, złej woli i złych intencji a priori. Bardzo często w ich narracji pobrzmiewały hasła o obronie cywilizacji, nawiązania do Polski jako antemurale christianitas, mając na ustach Sobieskiego i wiedeńską wiktorię.

Tak jak widzimy, w niespełna czterdziestomilionowym narodzie wytworzyły się co najmniej trzy główne nurty polityczno-publicystyczne w tej trudnej sprawie. I w zasadzie te trzy opcje warunkowały ówczesną debatę w mediach i siłą rzeczy na ulicach. Problem w zasadzie nas ominął, wygasł w sposób naturalny w szerokiej debacie i wszystkie opcje zeszły niejako do podziemia, czekając na kolejny epizod tego sporu.

Bardzo często w mediach odzywały się głosy tych, którzy chcieli być poza tym sporem, którzy sami siebie często kreowali na obiektywnych obserwatorów tego sporu i głośno nawoływali do kompromisu, niekoniecznie określając, na czym ten kompromis miałby polegać. To jest w ogóle fascynujące zjawisko – symetryzmu, a więc w skrócie zajmowanie takiego stanowiska w dyskusji, które (najczęściej pozornie) ustawia symetrystę w środku dystansu między skłóconymi stronami. Ta pozorność bardzo często jest oczekiwaniem na to, która strona wygra, żeby powiedzieć „zawsze tak myślałem”. Oczywiście uogólniam, ale takie zjawisko da się zauważyć.

Natomiast czym jest ten kompromis? Niesławnej historii Włodzimierz Iljicz Uljanow mawiał, że każdy kompromis jest zgniły, a polityk niemiecki, nacjonalista Ludwig Erhard, uważał, że kompromis to nadzieja każdego z partnerów na odkrojenie sobie największego kawałka tortu. Żyjemy w kulcie kompromisu i na każdym kroku próbuje nam się wmówić, że w każdym sporze, w każdym konflikcie powinniśmy szukać do niego drogi.

Czy jest tak w rzeczywistości i czy powinno tak być? Oczywiście odpowiedź na to pytanie jest skomplikowane, bo i świat, który nas otacza, szczególnie w tych społecznych kategoriach, jest niezwykle skomplikowany. Jestem przekonany, że ci, którzy oferują proste odpowiedzi na trudne pytania, tak naprawdę nie chcą problemów rozwiązywać. Raczej zależy im na tym, żeby te problemy podsycać, bo mają w tym jakiś swój interes. Po tym też można poznać prawdziwych ekspertów – nie boją się używać zwrotu „nie wiem”.

Ale do rzeczy – kompromis to sposób rozwiązania problemu, w którym obie strony muszą z czegoś zrezygnować na rzecz zachowania relacji wzajemnych, wygaszenia ognisk sporu, uchronienia przed większym złem. Kompromis to jednocześnie sytuacja, w której nie ma żadnego zwycięzcy, a jednocześnie każda ze stron jest przegrana. Taka sytuacja może prowadzić do kolejnych kryzysów, do kolejnych eskalacji, chyba że nad tym kompromisem będzie się ciągle pracować i ciągle pogłębiać relacje, aż do momentu, w którym przyczyna kryzysu przestanie istnieć. To jedyny warunek, który gwarantuje sukces kompromisu. Jeśli raz osiągniętego kompromisu nie będzie się utrwalać i nad nim pracować, nic z niego nie będzie.

A takie niestety są najczęściej nasze codzienne kompromisy, w sporach z naszą rodziną, z naszymi przyjaciółmi. Często te kompromisy są na odczepnego, są zajęciem pozycji przed kolejną odsłoną sporu. To smutne, ale ludzie bardzo rzadko są zorientowani na cokolwiek poza siebie i swój interes – to bardzo smutna diagnoza, ale chyba (przynajmniej z mojej perspektywy) prawdziwa. I trzeba bardzo dużo samozaparcia, czy może bardziej zaparcia się siebie, żeby w takich kompromisach wytrwać. Jest to pewien heroizm.

Cóż więc nam zostaje z tego narzucanego, gloryfikowanego i hołubionego kompromisu, który najczęściej bywa tylko płaszczykiem dla odroczenia w czasie załatwienia swoich spraw? Cóż zostaje nam z takiego sposobu rozwiązania konfliktu, żeby nie był on tylko banałem i fasadą? Warto chyba starać się kreować takie kompromisy, które będą rzeczywiście przemyślane, być może spisane i na wskroś konkretne. Koniecznie z „mapą drogową” kolejnych działań.

Wierzę bowiem, że wypracowany kompromis to dopiero początek drogi budowania pogłębionej relacji, a nigdy jej kres.