Coraz ciaśniej, coraz mniej miejsca na rozmowę. Coraz bardziej się od siebie oddalamy. Zanim zaczniemy ze sobą rozmawiać, dobrze byłoby sprawdzić, katolik czy ateista, TVP czy TVN, pro choice czy pro life, PiS czy PO – do jakiego plemienia należymy, jakby to miało definiować, jakimi jesteśmy ludźmi, i sprowadzało nas do jednego, wspólnego mianownika. Czy jesteś swój, czy obcy, czy w tej, czy obcej – czytaj wrogiej – bańce stereotypów, wzorców myślowych i utartych sloganów?
Czy jest we współczesnym świecie, szczególnie w naszym kraju, miejsce pomiędzy bańkami? Mam takie przeczucie, że tego miejsca jest coraz mniej, że osoby, które nie chcą brać udziału w plemiennych walkach, są przygniatane przez rozdymające się do granic możliwości przestrzenie zawłaszczone przez jednych lub drugich.
Rozumiem sytuację, w której każdy szuka dla siebie bezpiecznego miejsca. Tak jest w świecie fizycznym, każdy chce mieć swój kąt, swoje cztery ściany, o których będzie mógł powiedzieć, że jest u siebie, w bezpiecznym miejscu. Myślę, że podobnie jest w świecie idei, w świecie ducha. Potrzebujemy swoich ideowych ram – mieszkanka, które da nam poczucie bezpieczeństwa. Najprościej jest wybrać któreś z gotowych rozwiązań, tę czy inną partię polityczną, które komunikują się za pośrednictwem mediów. A media te wysyłają przekaz, który jest sformatowany pod konkretnego odbiorcę. Dają bardzo mało przestrzeni na refleksję, na krytyczne spojrzenie na problem.
Patrząc na to w kontekście historii cywilizacji, bardzo mocno odchodzimy od koncepcji człowieka zachodniego, dla którego istotna jest niezależność, samodzielność i krytyczne myślenie. Odchodzimy od niej na rzecz wzorów wschodnich, skupionych na autorytecie władzy, której podporządkowane mają być wszystkie sfery naszego życia, nawet tak bardzo intymne, jak nasz duch i nasz zestaw poglądów na świat. Jest to tym bardziej przerażające, że mamy przecież jako Europa doświadczenia wieku XX i dwóch wielkich totalitaryzmów – komunizmu i nazizmu, które idee zachodniego świata wdeptały w śniegi Sybiru i puściły z dymem krematoryjnych pieców. Nic bardziej – po ludzku – strasznego nie mogło się w naszej rzeczywistości wydarzyć i wydawać by się mogło, że to będzie moment otrząśnięcia się i budowy świata opartego na empatii i wzajemnym szacunku. Nic bardziej mylnego. Świadczy o tym choćby fakt, że komunizm instytucjonalny przetrwał aż do początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, tolerowany przez rzekomo zachodni świat wolnych ludzi.
Trzeba sobie powiedzieć, że w rzeczywistości postkomunistycznej w Polsce egzaminu nie zdała też instytucja, która miała szansę stać się młynem odnowy społecznej i moralnej społeczeństwa. Myślę tutaj o Kościele, który w najlepszym razie przespał szczególnie lata dziewięćdziesiąte, pogrążając się w ułudzie zwycięstwa nad imperium zła i myśląc, że teraz to już będzie kraina mlekiem i miodem płynąca. Taka postawa, postawa pychy, zebrała swoje dramatyczne żniwo. Dzisiaj nasze społeczeństwo jest w dużym stopniu wyjałowione duchowo, a natura nie znosi pustki, stąd też uprawiać te puste przestrzenie zaczynają inni gospodarze, podając mniej lub bardziej obce naszej cywilizacji nasiona duchowe. I nie chodzi mi o to, że wszyscy mają być katolikami, ale że przez całą historię Polski Kościół był pewnym punktem odniesienia, z którym liczyły się wszystkie środowiska. Po transformacji, a szczególnie w ostatnich dwudziestu kilku latach przestał nim być, stając się w dużej mierze na własne życzenie obiektem drwin, szyderstwa i ataków. To bardzo trudne z perspektywy szczerze wierzących, którzy powoli godzą się z tym, że czasy, kiedy to Kościół miał realny wpływ na kształtowanie rzeczywistości społecznej, minęły.
W takim świecie, w którym podaje się gotowe rozwiązania, zamiast wzmacniać człowieka w poszukiwaniu własnych, trudno jest o wolność w każdym wymiarze. Udało się stworzyć system, w którym po każdym dramatycznym, kontrowersyjnym wydarzeniu mamy już kilka narracji medialnych, a więc transmisji poglądów na daną sprawę. Widać to było bardzo wyraźnie po katastrofie smoleńskiej, która była – w kwestii narracyjnej – pewnym przełomem. Poprzednie takie doniosłe wydarzenie, a więc śmierć Jana Pawła II potrafiło zjednoczyć większość środowisk w sposobie przekazu. Pamiętajmy jednak, że to jeszcze czas przed mediami społecznościowymi. Pięć lat później już w dniu katastrofy pojawiły się w mediach głównego nurtu gotowe przekazy, byli wskazani winni i rozpoczęło się kopanie wielkiego rowu podziału. To właśnie w tym momencie upatruję początku plemiennej wojny w Polsce, która pełzała już wcześniej, ale właśnie wtedy, w kwietniu 2010 roku wybuchła z pełną mocą.
Społeczeństwo było na tę wojnę dobrze przygotowane przez wychowanie bez empatii, w kulcie wyników, w przymusie posiadania wyższego wykształcenia za wszelką cenę. To też porażka systemu edukacji, który nagiął się tak mocno do oczekiwań społecznych, że produkował magistrów na skalę przemysłową. Ale zanim młodzież doszła na studia, przeszła przez edukację powszechną, która również przespała transformację, pozostając w skostniałym systemie, który nie przystaje do nowoczesnego społeczeństwa informacyjnego. W szkole cały czas trwa transmisja „ideału człowieka” – dopasowanego, grzecznego, uległego i łasego na pochwały, czyli dobre oceny. Wzmacnianie tego modelu trwa w najlepsze w rodzinach. W wielu (większości?) polskich domach, kiedy dziecko wraca ze szkoły, pada pytanie – co w szkole, co dostałeś, czemu nie piątkę, a co dostali koledzy i jeśli gorzej, to ok, a jeśli lepiej, to czemu ty nie dostałeś lepszej? I w wielu miejscach to wyczerpuje relacje rodzicielskie. To koniec zainteresowania życiem młodego człowieka. Potem jest zdziwienie, że siedzi w mediach społecznościowych, że ma problemy psychiczne, że nie nadąża, a przecież był takim dobrym dzieckiem.
Jakiś czas temu zrobiłem ankietę wśród uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej, w której zapytałem o trudności w relacjach z dorosłymi. Odpowiedź, która pojawiała się w ogromnej większości, to „interesują się tylko tym, co w szkole” albo „nie obchodzi ich to, czym się interesujemy, uważają to za dziecinne”. Chcemy wychować nasze dzieci na asertywne, pewne siebie, odważne, ale sami wymagamy od nich w latach szkolnych, żeby były uległe, posłuszne i się nie wychylały. Takie rozdwojenie jaźni i przyczyna późniejszych dramatów.
Społeczeństwu brakuje empatii, której nie może być w nadmiarze w systemie wychowawczo-edukacyjno-politycznym, który sobie w Polsce stworzyliśmy. Mówi się, że nie można dać więcej, niż się samemu ma. Stąd też ciężko oczekiwać, żeby nagle w środku tej ideologicznej walki pojawił się jakiś świecki mesjasz i pogodził zwaśnione strony. Nadszedł czas nowej pracy u podstaw, nowego pozytywizmu, z tym że tym razem opartego na współczuciu, empatii i szacunku. Innej drogi zakopania tego wielkiego rowu podziału nie ma. Dlatego jedyna nadzieja w tych, którzy ściskani są przez rozszerzające się bańki walczących światów. Nie przebijemy ich, ale być może uda nam się z nich powyciągać tych, którzy zobaczą, że da się inaczej.