Zbyt często myślimy o przyszłości. Zamartwiamy się tym, co będzie, tym, co się kiedyś wydarzyć tylko może. Bo na pewno o przyszłości to nie wiemy zbyt wiele. Wiemy, że kiedyś nasze życie się skończy i że będziemy musieli płacić podatki. Cała reszta jest mniej lub bardziej prawdopodobna. Myśląc więc o tym, co będzie, poruszamy się w świecie domysłów i prawdopodobieństw, a naszym sukcesem będzie moment, w którym uda nam się przewidzieć coś w miarę skutecznie.

Przyszłość spędza nam niezwykle często sen z powiek i próbujemy ją sobie w jakiś sposób zracjonalizować i objaśnić. Wiadomo, że jak coś jest (przynajmniej w głowie) oswojone, to i łatwiej nam jest potem przyjąć różne warianty rozwiązań. Mało odpowiedzialne jest myśleć o przyszłości w sposób życzeniowy, marzyć o tym, że trafimy szóstkę w totka i będziemy mieli spokój do końca życia.

Uzależnianie naszej przyszłości od zewnętrznych okoliczności, na które nie mamy wpływu, jest w ogóle przejawem co najmniej marzycielstwa, a pewnie i nieodpowiedzialności. Takie postawy, które często nazywane są syndromem Piotrusia Pana, są bardzo często dostrzegalne w społeczeństwie. Ciągłe wymówki, że jak coś się wydarzy, to wtedy na pewno nasze życie się zmieni i będziemy lepsi, są słyszane codziennie. Takie przerzucanie odpowiedzialności za życie na otoczenie staje się nagminne. Brakuje nam dzisiaj bardzo często odwagi, chęci, siły do wzięcia swojego życia za lejce i podejmowania własnych decyzji.

Liberałowie powiedzieliby pewnie, że to wina konstrukcji dzisiejszego społeczeństwa, które jest rozpieszczane przez opiekuńcze państwa asekurujące nawet skrajnie nieodpowiedzialne postawy. Z drugiej strony lewica odezwie się, że to właśnie wina kapitalizmu, który wymusza na ludziach wyścig szczurów, a nie każdy się do niego nadaje i pozostaje na marginesie społecznego mainstreamu. Myślę, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji, bo społeczeństwa to konstrukcje tworzone przez rodziny, a rodziny to ostatecznie zbiory jednostek, które wchodzą ze sobą w interakcje. Nie mam też zamiaru zrzucać winy na odmieniany przez wszystkie przypadki kryzys rodziny, który z różnym nasileniem trwa przez całą historię ludzkości.

Problem leży rzeczywiście w tym, jak postrzegamy przyszłość i jakie cele sobie stawiamy. Nie wiem dlaczego. Być może z dobrobytu, być może ze zmiany paradygmatu wychowania. Dzisiaj chcemy dla swoich dzieci tego, co najlepsze. Nie chcemy, żeby one musiały się męczyć tak jak poprzednie pokolenia, i być może tym wyrządzamy im pewną krzywdę, wyręczając je we wszystkim. A być może to wynik wszystkich tych przesłanek.

Z całą pewnością musimy sobie przypomnieć, że nikt lepiej nie zadba o naszą przyszłość niż my sami. Liczenie na to, że wygramy masę pieniędzy, że ktoś nam coś da albo że wydarzy się coś, co odmieni nasze życie, jest złudne i odracza pełnię życia na nieokreśloną przyszłość. Oczywiście jest szansa, że takie zdarzenia nastąpią, ale nie ma co na nie liczyć, bo nie leżą one w sferze naszych kompetencji.

Planując przyszłość, bierzmy pod uwagę nasze zasoby, nie tylko materialne, ale może przede wszystkim te mentalne, które powinniśmy rozwijać z przynajmniej podobnym zacięciem jak te pierwsze. Bo od naszego zestawu przekonań o sobie, wiedzy i doświadczeń zależy w ostateczności to, ile mamy na koncie. W drugą stronę to nie działa.