Często się kłócimy. Konflikt jest w pewnym sensie naturalnym stanem w życiu. Występuje on zawsze tam, gdzie rozumiemy coś inaczej niż inni. Czasami przechodzimy nad tym do porządku dziennego, a czasami nasze ścieżki się przecinają i nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy skręcić na drogę tego drugiego. On sobie też tego nie wyobraża. Dochodzi do konfliktu, czyli sporu przynajmniej dwóch stron, których cele stoją ze sobą w sprzeczności. Albo przynajmniej metody ich realizacji.

Konflikt zasadniczo można podzielić na kilka faz. I to nawet nie chodzi o takie nasze, zwykłe rodzinne czy przyjacielskie kłótnie. Każdy konflikt – nawet wojny światowe – odbywa się według tego samego schematu. Zmieniają się wyłącznie konteksty, materia samego konfliktu. Różne mogą być także strategie podejścia do jego rozwiązania. Niektórym wcale na tym nie zależy – konflikt leży w ich interesie, jest sensem ich działania. Bez niego może się okazać, że król jest nagi, że oprócz tego sporu nie ma nic do zaoferowania.

Faza I – Symptomy konfliktu

Pojawia się praprzyczyna sporu, często jest to detal, niezrozumienie, rozbieżne interesy. Ale już w tej fazie widać, że obie strony zupełnie inaczej wyobrażają sobie daną kwestię. Jeżeli mielibyśmy szukać konfliktów, które mogłyby nam zobrazować tę fazę, to możemy sięgnąć do standardowego przykładu, a więc gdzie się udać na wakacje. Jedni wolą góry, inni wolą morze. Jedni wolą wieś, inni wolą miasto. Znamy to wszyscy. Wiemy też doskonale, że nie będziemy w stanie dogodzić wszystkim i że ktoś w tym sporze w te wakacje będzie przegrany, a ktoś inny będzie nosił głowę wysoko jako zwycięzca. Rzadko bowiem zdarza się, że tryumfują dwie strony. Niestety.

W dużym świecie takimi praprzyczynami konfliktu może być chociażby przebieg granic albo dostęp do surowców naturalnych. Wiadomo, że poszczególne terytoria nie mogą należeć do dwóch państw jednocześnie w momencie, w którym wizja polityki jest w nich tak diametralnie różna. Bardzo dobrym przykładem może być tu niemiecko-francuski konflikt o Alzację i Lotaryngię, którego początek można datować na 843 rok i podział państwa Karola Wielkiego między trzech jego wnuków w Verdun. I tak to się ciągnie (chociaż należy mieć nadzieję, że właściwszy tu będzie czas przeszły) od przeszło tysiąca lat. Ostatni wielki epizod tego arcysporu to druga wojna światowa, ale nie będziemy tu wkraczać w historyczne niuanse. Wiemy, o co chodzi – pojawia się coś, o co możemy się pokłócić.

To zawsze wiąże się z emocjami. Bo jeśli czegoś chcę ja i tego samego chce kto inny, musi to wzbudzać pokłady emocji, które można wykorzystać na wiele sposobów.

Faza II – Postrzeganie sprzeczności

Mamy już świadomość arcyprzyczyny. Wiemy, co nas różni. Wiemy, w którą stronę chcemy iść my, i domyślamy się, że nie jest to ten sam kierunek, co tej drugiej strony. Oni oczywiście patrzą na to tak samo jak my, tylko na odwrót. Zaczyna się nieufność. Pojawiają się postulaty i wzajemne oczekiwania. Do tej pory wydawać by się mogło, że nic z tego nie będzie. Ot, pogadają sobie i będziemy żyli jak dawniej.

Jednakże podlewanie tego sporu odpowiednim sosem, przypominanie sobie wszystkich złośliwości, które miały miejsce – niekoniecznie w rzeczonym temacie – staje się nierozłączną częścią naszego życia. Bo przecież racja jest po naszej stronie, a tamci, tamten, tamta uzurpują sobie coś, co należy do mnie, do nas i tak dalej. Mechanizm stary jak świat. Wynika on często z naszej pychy, nieumiejętności spojrzenia na świat inaczej niż przez pryzmat kalki, przez którą zostaliśmy odrysowani przez naszych rodziców, przez system, w którym wzrastaliśmy.

Ta faza to czas uświadamiania sobie nie tyle tego, co nas dzieli, ile tego, jak nas dzieli. To czas, w którym dobra wola zaczyna zasnuwać się chmurami gniewu, oczekiwań, dawnych skrzywdzeń, stereotypów i propagandy. To czas, w którym już wiemy, że bez zwarcia się nie obędzie.

Faza III – Polaryzacja

Sformułowaliśmy już nasze oczekiwania. Wiemy, czego chcemy. Ta druga strona tak samo. Pragniemy zostać wysłuchani, ale jak często nie chcemy słuchać. Krzyczymy o tym, że dzieje się niesprawiedliwość, tej samej dopuszczając się w przeciwnym kierunku. Tak bardzo okopujemy się na swoich stanowiskach, że dochodzimy do momentu, w którym postawione zostaje ultimatum. Warunek sine qua non, nie do przejścia dla tej drugiej strony i nie do odpuszczenia przez nas. Jakże często te warunki są stawiane przez obie strony jednocześnie.

Często też takie ultimatum ma być prowokacją, która ma przyspieszyć eskalację konfliktu. Prowokacją, która ma nas przybliżyć do tego, czego nie możemy się doczekać – osiągnięcia celu. Tutaj już zazwyczaj nie liczymy się ze środkami. Bardzo często stawiamy na szali nasze dotychczasowe relacje, nasz wizerunek, jakby jutra miało nie być.

Faza IV – Izolacja

Ultimatum najczęściej jest odrzucane. Jego przyjęcie jest wywieszeniem białej flagi i uległym wycofaniem się z konfliktu z podkulonym ogonem. Ultimatum, jak już pisałem wyżej, ma służyć tylko jednemu celowi – zamknięciu negocjacji, urwaniu relacji.

Kiedy jedna i druga strona przestają ze sobą rozmawiać, kiedy przestają, nawet we wrogości i niechęci, próbować iść razem drogą rozwiązania tego konfliktu, dochodzi do izolacji. Jest ona bardzo często podlewana sosem stereotypów i uprzedzeń. Jak często w historii widzieliśmy przykłady dehumanizacji, oczerniania i upokarzania tych, z którymi się nie zgadzamy. Nie musimy sięgać daleko ani w czasie, ani w przestrzeni pomni tego, co działo się z „podludźmi” w czasie drugiej wojny światowej. Pamiętamy, co działo się niespełna trzydzieści lat temu w byłej Jugosławii, w Rwandzie i w wielu innych miejscach na świecie.

Izolacja jest ładowaniem baterii, niestety w tym złym kontekście, do eskalacji i rozwiązania konfliktu – do destrukcji.

Faza V – Destrukcja

Na tym etapie mało kto pamięta już o przyczynach, a ta, nazwana przeze mnie arcyprzyczyną, jest już kompletnie na marginesie narracji. Nawet poza nim.

W tej fazie chodzi już w zasadzie wyłącznie o to, żeby zniszczyć przeciwnika. O to, żeby jego sposób myślenia, jego jestestwo w odniesieniu do naszych celów unicestwić. I będziemy w to ładowali wszystkie nasze zasoby. Nie będziemy się zastanawiać nad tym, jakie skutki będzie to miało dla naszej przyszłej egzystencji – to jest zupełnie nieważne. Ważne jest, żeby wygrać, choćby nie wiem co.

I tak trwały wojny – stuletnia, trzydziestoletnia, trzynastoletnia, sześciodniowa. Nieważne, jak długo, ważne, że do pomyślnego – dla jednej ze stron – końca.

Wszystko to jest napędzane silnymi emocjami, które są często podsycane w życiu codziennym plotkami, a w świecie polityki propagandą. Zręczni spin doktorzy potrafią utrzymywać poziom nienawiści do przeciwnika na stałym, odpowiednio wysokim poziomie. Nie dopuszczają do tego, żeby pojawił się choć cień empatii, cień refleksji, czy – nie daj Boże – współczucia dla ich sytuacji.

Faza VI – Zmęczenie i zniechęcenie

Nie da się jednak takiego poziomu nienawiści utrzymywać na takim poziomie wiecznie. Po dobrych inżynierach ludzkiej duszy do głosu dochodzą mniej zdolni, którym lejce czarnego potwora propagandy wymykają się z rąk i pojawiają się pierwsze jaskółki refleksji, zmęczenia i niechęci do dalszej walki.

Jest to czas wygasania konfliktu, lizania ran, szacunków szkód. To czas, w którym na nowo definiuje się cele związane z postrzeganiem arcyprzyczyny i celów z nią związanych. To czas, w którym można do tematu podejść konstruktywnie i mądrze. Można też oczywiście inaczej i wtedy prędzej lub później cały ten proces się powtarza. Znamy to przecież. Ileż razy sami przez to przeszliśmy w związkach, w rodzinach, wśród przyjaciół.

Kiedy się zmęczymy konfliktem, jesteśmy wrażliwi i podatni na uczucia i emocje, które do tej pory były głęboko zakopane. Chcę wierzyć, że konflikt graniczny między Niemcami a Francją, po zmęczeniu hekatombą drugiej wojny światowej, doprowadził do takiej refleksji – trwałej i opartej na zrozumieniu bezsensu tej walki.

Ile jest jednak konfliktów, które jeszcze nie dojrzały do takiej refleksji. I to nie tylko na polu światowej polityki, ale szczególnie w naszych rodzinach, w normalnym, ludzkim życiu.

Do tych sześciu faz, które zaczerpnąłem z książki Ewy Gmurzyńskiej i Rafała Morka Mediacje. Teoria i praktyka, a które najbardziej mi odpowiadają w refleksji nad konfliktem przez ich wyraźnie zaznaczoną dynamikę, dopisałbym jeszcze fazę siódmą, kluczową dla przyszłego rozwoju tego sporu o arcyprzyczynę. Nazwałbym ją fazą zabliźniania ran. Bo po każdym konflikcie przychodzi czas na tworzenie blizn, na szycie ran ciętych, na leczenie kontuzji. Te blizny przypominają nam o tym, co się wydarzyło. I czasem może się zdarzyć, że patrząc w lustro, czy to takie fizyczne, czy w zwierciadło historii, możemy poczuć ten pierwotny gniew i niesprawiedliwość. Możemy też wspomnieć cierpienia, które doprowadziły do ich powstania.

To, w jaki sposób na to zareagujemy, zależy od pamięci, którą będziemy w sobie pielęgnować. A raczej jej interpretacji. Czy będziemy w stanie przeskoczyć uprzedzenia i stereotypy? To zadanie dla każdego z nas i pytanie do każdego z nas.