Zbliżamy się do momentu, gdy wielu młodych ludzi będzie zdawało jeden ze swoich najważniejszych egzaminów w życiu. I chociaż później, tak na studiach, jak również w życiu zawodowym, będzie jeszcze wiele trudniejszych egzaminów, to właśnie ten wydaje im się najgorszy. Myślę, że jest to trochę spowodowane straszeniem, które ma miejsce w szkołach i w domach. Ile razy w tygodniu uczniowie szkół średnich słyszą ostrzeżenia i groźby, że przed nimi matura, że jak tak dalej pójdzie, to nie zdadzą, że bez matury to nic nie osiągną, i na pewno jeszcze inne ciekawe teksty.
Jakie są konsekwencje takiego nastawienia? Mam na myśli takie skupienie uwagi, począwszy od klasy pierwszej, które pozwala widzieć tylko ten jeden cel, jakby nic poza nim nie istniało i nie miało znaczenia. Moim zdaniem ciągle spora część nauczycieli zbyt dużą wagę przywiązuje do przygotowania do egzaminów maturalnych, a zbyt małą do zarażania swoją pasją i zainteresowania zagadnieniem. Przecież punktem wyjścia powinno być zapoznanie ucznia z przedmiotem i stanem badań, to znaczy przybliżenie tego, czym zajmują się poszczególne dziedziny nauki, co już osiągnięto i ewentualnie w czym jest nam to pomocne na co dzień lub też gdzie to można zaobserwować. W ten sposób nauczyciel może uzasadnić, dlaczego poświęcił swoje życie nauczaniu wybranego przedmiotu. Przecież nikt z nas, będąc na studiach, nie marzył o tym, aby „jak najlepiej przygotować młodzież do matury”. Wtedy przyświecał nam inny cel, może trochę wyidealizowany, ale na pewno wznioślejszy. Chcieliśmy przekazać naszą wiedzę innym, ponieważ wierzyliśmy, że tą wiedzą warto się dzielić.
Tymczasem w wielu polskich szkołach mamy do czynienia z ciągłym sprawdzaniem, rozwiązywaniem zadań testowych lub odpytywaniem przy tablicy. Ile czasu z 45 minut lekcji marnuje się poprzez odpytywanie ucznia przy tablicy? Tym bardziej, gdy uczeń nie odpowiada – może nie umie, ale może stworzona sytuacja jest dla niego na tyle stresująca, że nie potrafi wyjść ze swojego „stanu zamrożenia”. Co osiąga w ten sposób nauczyciel? Nic. Nie nauczy w ten sposób innych ani nie pomoże odpytywanemu. Wręcz przeciwnie, klasa jest zastraszona, w dzienniku pojawia się dodatkowa jedynka, a za nią nasuwające się pytanie: czy to uczniowie się nie uczą czy też może nauczyciel nie potrafi nauczyć i zainteresować tematem? Oczywiście wszystko jest zakończone wykładem o tym, co będzie, jeśli dalej nie będą się uczyć. W gratisie wszyscy dostają potem podwyższenie poziomu stresu, atmosfera na lekcji taka, że nic się już nie chce, no i czasu starcza tylko na przeczytanie tematu z podręcznika i rozwiązanie zadania. Uczniowie czekają na dzwonek i już myślą, co zrobić, aby nie przyjść na kolejną lekcję. Niestety, przez niektórych wstawianie ocen negatywnych ciągle jest rozumiane jako działanie motywujące do nauki.
Konsekwencją takiego podejścia do nauczania są zniechęcenie zamiast zainteresowania, stres i strach, który blokuje obszary w mózgu odpowiedzialne za zapamiętywanie i uczenie się i poczucie braku perspektyw. Dlaczego? Wyobraźmy sobie młodego człowieka, który idzie do szkoły średniej po to, aby rozwijać się w kierunku np. fizyki. Zainteresował się nią w szkole podstawowej i zdecydował, że chce ją zdawać na egzaminie maturalnym, aby pójść dalej w tym kierunku. Ale jedyne, czego się dowiaduje, to to, że fizyka jest trudna, że nic nie umie, że musi rozwiązywać więcej zadań, że ja tak dalej pójdzie, to nie zda matury. I już nie chce się uczyć fizyki. I nie wie, co z tym dalej zrobić, nie widzi alternatywy, bo jego pierwszy wybór miał być trafiony. O ile więcej można byłoby zyskać, gdyby uczeń rozwijał swoje zainteresowanie przedmiotem i wiedział, że z każdej lekcji wyniesie coś nowego i dowie się czegoś jeszcze bardziej fascynującego.
Mam nadzieję, że to, co piszę, nie dotyczy aż tak wielu nauczycieli, a jednocześnie wiem, że tacy ciągle się zdarzają. Chociaż to było już ponad 20 lat temu, ale ja właśnie w taki sposób zniechęciłam się do ekonomii i poszłam w zupełnie innym kierunku. Dziś obserwuję sytuacje podobne do mojej z punktu widzenia rodzica, który zarazem ma doświadczenie nauczyciela. Stąd też wiem, że dziecko, które poświęciło w szkole swój czas na nudną lekcję, nie chce przysiąść do tego samego tematu w domu. Nie, nie chodzi o to, aby nauczyciel stawał na głowie i za wszelką cenę chciał zwrócić uwagę uczniów. Nie musi również wszystkiego przerzucać w pokaz slajdów. Może powinien bardziej uwierzyć w to, że przedmiot, którego naucza obronni się sam. Nawet jeśli nie uda się to we wszystkich klasach, bo przecież nie każdy interesuje się każdym przedmiotem, to myślę, że zmiana strategii przyniesie więcej korzyści.
No tak, ale czy nie uczymy się po to, aby zdać maturę? NIE. Uczymy się po to, aby dowiedzieć się czegoś o otaczającym nas świecie. Egzaminy maturalne mają nas tylko „posegregować” tzn. wyznaczyć nam miejsce i rolę w społeczeństwie. Nawet jeśli to brzmi drastycznie, to tak są one odbierane. A przecież nie trzeba zdać matury, aby mieć dobry pomysł na życie. Pamiętajmy o tym w domach, gdy będziemy rozmawiać z naszymi dziećmi, które potrzebują wsparcia w szukaniu własnej drogi. Od kogo mają je otrzymać, jeśli nie od najbliższych? Wracając ze szkoły, chciałyby w domu usłyszeć coś innego, coś, co je podbuduje. Jeśli wiedzą, że nie ma się co łudzić, pewnie czasami nie mają ochoty tam wracać. Może starają się za wszelką cenę unikać kontaktu i okazji do rozmowy i od razu zamykają się w swoim pokoju? A przecież mogą tyle ofiarować światu. Niech to usłyszą, niech się o tym dowiedzą od nas.