Wakacje mijają szybko. Wyznaczają pewien rytm życia wielu ludzi w Polsce. Przez kilkanaście lat jest to cykl życia rodziców i uczniów. Dla nauczycieli i pracowników szkoły jest to perspektywa, co tu dużo mówić, dożywotnia. A przynajmniej do emerytury. Dlatego też szkoła jest dla nas – jej pracowników – czymś codziennym i jesteśmy już dość mocno uodpornieni na niektóre wydarzenia, które z perspektywy rodziców czy uczniów mogą być kluczowe dla przyszłości ich i ich pociech.

Jednym z takich działań szkoły jest rekrutacja. Ona w przytłaczającej większości szkół wygląda gorzej niż w najgorszej korporacji. Uczeń jest imieniem i nazwiskiem oraz sumą cyferek ze świadectwa i egzaminu ósmoklasisty. Praktycznie pomija się jego osobowość, talenty, zaangażowanie, charakter. Cała rekrutacja do szkoły średniej sprowadza się do niezbyt skomplikowanego algorytmu, który wypluwa wynik punktowy i daje odpowiedź, że ten się do liceum nadaje, a ten to co najwyżej może zostać mechanikiem czy fryzjerem.

Taki redukcjonizm jest w gruncie rzeczy powszechnie akceptowany i stanowi fundament systemu edukacji już od kilkudziesięciu lat. Zdolni – czyli ci z lepszymi ocenami – idą do ogólniaka, a ci ze słabszymi ocenami („nieuki”, „lenie” etc.) idą do szkół bez prestiżu – techników i szkół branżowych – dawnych zawodówek. Ten podział bardzo mocno wpływa na to, jak społeczeństwo widzi samo siebie. Jak tak zwane elity intelektualne po najlepszych liceach i uczelniach patrzą na tych, którym rzekomo nie chciało się uczyć, a którzy przecież głupi nie są. Dysonans pojawia się, kiedy potrzeba fachowca, a w zasadzie kiedy trzeba mu zapłacić. Jak często w przestrzeni publicznej można usłyszeć, że stolarz, hydraulik czy budowlaniec zarabiają kilkakrotnie więcej niż choćby nauczyciele, którym przecież uczyć się chciało i których, w dużej mierze, straszono, że jak nie będą się starać, to czeka ich ciężka fizyczna praca, która miałaby być jakąś ujmą.

System edukacji sprzyja takim podziałom i narastaniu pogardy w społeczeństwie. Pytanie, jakie nasuwa się od razu, to czy można coś w tej materii zmienić systemowo? Moim zdaniem nie, bo każda zmiana będzie prowadziła do utraty zimnego obiektywizmu w rekrutacji. Natomiast humanizacja kryteriów rekrutacyjnych jest pracochłonna i raczej nie do przyjęcia powszechnie.

Pracowałem w szkole, która organizowała piętnastominutowe spotkanie z kandydatem i jego rodzicami. To było często 150 spotkań na przestrzeni miesiąca. Można było się dowiedzieć, kto stoi za cyferkami z rekrutacji, jakie są jego pasje, co go nurtuje. Bardzo często te rozmowy stawały się podstawą w procedurze rekrutacji. W trakcie ich trwania okazywało się, że ci młodzi ludzie mają bardzo wiele osiągnięć, które mogą być punktowane, a oni o tym nie wiedzieli. Przede wszystkim natomiast zaczynała budować się relacja między szkołą (dyrekcją, duszpasterzem – to szkoła katolicka) a uczniem i jego rodziną. To bardzo procentowało w przyszłości.

Myślę, że jest to dobry pomysł dla wielu szkół – spotkania kandydatów z dyrekcją, wychowawcami, pedagogiem przed wynikami rekrutacji. Może to doprowadzić do tak bardzo potrzebnego ocieplenia wizerunku szkoły w sytuacji, w której dostaje się jej z każdej strony. Wielkie zmiany można zacząć od małych kroków, ale to wymaga chęci i poświęcenia sił i czasu. Zapewniam – opłaci się!

Jeśli chcemy zatrzymać postępującą pogardę i hejt, które wylewają się z każdego zakątka medialnego świata, musimy zacząć ze sobą rozmawiać i otworzyć się. Każde otwarcie może prowadzić do zranień, ale bez tego nie ma rozwoju, nie ma postępu.

Boli mnie, że co chwila czytam o tym, jak nauczyciele rzucają pracę, jak mają już dość pogardy ekonomicznej ze strony państwa i tej ludzkiej ze strony rodziców i mediów. Boli mnie to, że przestrzeń publiczna zdaje się przyjmować pełne nienawiści i jadu komentarze. To nadal jest coś normalnego. I znów – co z tym zrobić? Chyba zacząć od siebie.