Dobrze jest mieć w swoim życiu kogoś, z kim człowiek rozumie się bez słów. Wystarczy jedno spojrzenie, uśmiech, może pół zdania i już wiadomo, o co chodzi. Bywa tak między rodzeństwem czy też najlepszymi przyjaciółmi, ludźmi, z którymi wzrastaliśmy, dzieląc te same radości i smutki. To, jak przeżywamy naszą obecną rzeczywistość, jest zakorzenione w tym, czego doświadczyliśmy w przeszłości. Nasz umysł przywołuje pewne obrazy, historie, wydarzenia, które zakotwiczyły się w naszej pamięci i wracają w sytuacjach, które wydają nam się podobne do tych już kiedyś przeżytych. Stąd też łatwiej nam porozumieć się z osobami będącymi częścią owych wspomnień.
Na pewno zdarza się tak, że dwoje najlepszych „kumpli” z dzieciństwa staje razem na ślubnym kobiercu, ale chyba dzieje się to dość rzadko. Zapewne wtedy ci młodzi ludzie uważają, że znają się „jak łyse konie” i nic ich już nie zaskoczy. Małżeństwo jest kolejnym szczeblem, wejściem na wyższy poziom w ich wzajemnych stosunkach. Zaletą takiego związku jest między innymi to, że nie muszą się siebie uczyć, przechodzą płynnie od przyjaźni do miłości, tak jak wcześniej równie płynnie przeszli od koleżeństwa do przyjaźni. Reagują śmiechem na te same żarty, wymieniają wymowne spojrzenia, wspominając dawnych znajomych i znają swoje rytuały, takie jak poranny chłodny prysznic czy też popołudniowa kawa w ulubionej filiżance. Szanują przyzwyczajenia drugiej osoby i wiedzą, w jakich sytuacjach traci ona panowanie nad sobą. Jeśli dobrze rozegrają dzień, może uda im się trudnych sytuacji uniknąć.
Nie wszyscy małżonkowie startują jednak z podobnej pozycji i mają równie dobry start. Przeważnie jest tak, że ludzie przed ślubem znają się zaledwie kilka lat i nie są to lata, w których mogli poznać się od najgorszej strony. Jeśli zaczynają się starać o uwagę drugiej osoby, próbują raczej ukryć to, co może ją zniechęcić. Ich zachowanie nastawione jest na wzbudzenie miłości, a nie zbudowanie relacji przyjacielskich. Obawa przed utratą upragnionej osoby i jej uwagi powoduje, że osoba zakochana kreuje swój wizerunek na taki, który będzie atrakcyjny i pożądany przez tego jednego, konkretnego człowieka. I dość łatwo przychodzi nam takie trochę udawanie przez te kilka lat, cierpliwe wyjaśnianie wszystkiego po kilka razy, czekanie z wyrozumiałością, gdy się spóźnia, przepraszanie za swoje wpadki i tłumaczenie sobie i innym wpadek tej drugiej osoby.
A co potem? Gdy już będzie po przysiędze, kiedy będzie można poluźnić sznurujące nas „gorsety” i odetchnąć pełną piersią? Typowe rozmowy damsko-męskie stały się już nawet tematem żartów scenicznych. Wszyscy znają hasło „domyśl się” i doskonale wiedzą, co ono oznacza. Ale tu chodzi o coś więcej niż o jakiś tam „babski foch”. Problemem często jest brak płaszczyzny, na której mąż i żona mogą porozmawiać otwarcie. Tą płaszczyzną mogłaby być przyjaźń, o którą zadbano, zanim narodziła się miłość. Taka, która mogłaby pomóc nadrobić zaległości z wszystkich lat, gdy się nie znali. Taka, która pozwala powiedzieć szczerze, co nas w naszych relacjach uwiera, bez obawy przed odrzuceniem i wyśmianiem. Jeśli w małżeństwie nie ma takiej swobody i otwartości, ważne rzeczy są często zbyt długo skrywane i przemilczane. Jednak rzadko kiedy zostają zapomniane. Przeważnie „rosną” w naszej głowie do ogromnych rozmiarów i coraz bardziej boimy się z nimi zmierzyć. Niektórzy wolą od nich uciec, a tym samym uciec od swojego małżonka. Dlaczego? „Bo on/ona mnie już nie kocha”.
Miłość nie zawsze objawia się w słowie „kocham Cię”. Często jest ukryta między innymi słowami, nawet jeśli są to słowa pełne wyrzutu czy pretensji. Aby je usłyszeć, potrzebna jest nie tylko wiedza o nich, ale także intuicja i chęć spojrzenia ponad czubek własnego nosa. Taka jest bowiem przypadłość ludzi, że w chwilach napięć i nieporozumień częściej patrzymy na swoje potrzeby i zwracamy się do swojego wnętrza niż w stronę drugiego człowieka. Słysząc podniesiony głos i wymówki rzucane w naszym kierunku przez bliską osobę, odczuwamy każde słowo jak szpilę wbitą w nasze ciało. Bardzo trudno nam otrząsnąć się z tych szpilek i zacząć słuchać uważniej, między słowami, które nas ranią. A dopiero gdy skupimy się na tonie głosu, gdy zwrócimy uwagę na drżenie warg lub dłoni albo też dostrzeżemy zaczerwienione oczy, odczytamy to, co nie zostało wypowiedziane głośno. To, co już przeszło tyle razy przez myśl, że wydaje się, jakby było wręcz wykrzyczane. Ile razy zdarzyło nam się prowadzić w swojej głowie dialog z drugą osobą, która jest w danym momencie nieobecna? Sami zadawaliśmy pytania i sami odpowiadaliśmy tak, jak nam się wydawało, że ona by odpowiedziała. Gdy przyszła chwila rzeczywistej rozmowy, prowadziliśmy ją, jakby już wszystko zostało dawno wyjaśnione. I przez to pozostawialiśmy dużo miejsca na domysły.
Niektórzy ludzie potrafią odczytać prawdziwe znaczenie słów, sięgają głębiej, analizują i dodają do siebie różne fakty. Inni natomiast skupiają się tylko na tym, co słyszą uszy, rozumieją dosłownie, reszta jest poza ich zasięgiem. Podobno zależy to między innymi od płci i większą zdolność do słyszenia tego, co niewypowiedziane, mają kobiety. Jest to związane również z ich zmysłem wzroku, którym prześwietlają rozmówcę wzdłuż i wszerz i zauważają każdy grymas twarzy, zmrużenie oczu czy nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. To dlatego zawsze wiedzą, że coś jest nie tak, że ktoś zachowuje się inaczej niż zwykle, np. dziecko lub uczeń. I wtedy zaczynają słuchać uważniej. Trudno im też zrozumieć, że mężczyźni nie zawsze tak potrafią (stąd to sławne „domyśl się”). No cóż, pomijając różnice płci, na pewno łatwiej, gdy już wiemy, gdy rozumiemy, skąd biorą się pewne zachowania, i nie odbieramy ich jako ataku na własną osobę. A gdy do tego dodamy doświadczenie dotychczasowego wspólnego życia, okaże się, że jesteśmy całkiem dobrze wyposażeni na kolejne lata. Trzeba to tylko dobrze wykorzystać.