No tak, łatwo powiedzieć – niestety trudniej zrobić. Bardzo bym chciała wyleczyć wszystkie moje dolegliwości, najlepiej w krótkim czasie i w niedużej odległości od miejsca zamieszkania. I to piszę ja, kobieta tuż po czterdziestce, która rzadko choruje, systematycznie ćwiczy i ma dobre wyniki badań. Mam za to sporo różnych mniejszych bolączek, które nie utrudniają mi co prawda życia, ale nigdy nie wiem, czy nie przerodzą się w coś gorszego. Jedynym poważnym problemem, z którym zmagam się od niedawna, są guzki na strunach głosowych. Wynika to bezpośrednio z charakteru wykonywanej przeze mnie pracy. Już leczenie tego jednego schorzenia przyprawiło mnie o ból głowy i dużo nerwów. Ach, ale przecież mam czwórkę dzieci, co wiąże się profilaktycznymi wizytami u różnych specjalistów oraz ewentualnymi „wypadami” na SOR. Przeżyliśmy również wspólnie jeden poważny incydent szpitalny, który przerodził się u naszej półtorarocznej córki we wstrząs septyczny. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Gromadząc w jedno i analizując moje skromne doświadczenia z placówkami medycznymi, zastanawiam się, czy rozdzielenie lekarzy na różne specjalizacje to dobry pomysł. Oczywiście taki system umożliwia im bycie prawdziwymi ekspertami w swojej dziedzinie, ale... (Czy zawsze musi być jakieś ale? Może i nie, tylko tutaj akurat aż się prosi, by coś dodać). Jak można podzielić człowieka na poszczególne układy: kostny, krwionośny, nerwowy, mięśniowy i inne, skoro wszystkie one składają się w jeden organizm i ostatecznie funkcjonują wspólnie? Jeżeli wiem o tym ja, zupełny laik w dziedzinie medycyny, to zapewne o wiele lepiej wiedzą o tym lekarze. Tyle że system, w którym musimy się leczyć, nie ułatwia holistycznego podejścia do człowieka. Każdy z nas musi ze swoją dolegliwością zwrócić się najpierw do lekarza pierwszego kontaktu, który następnie kieruje go do konkretnego gabinetu, zajmującego się wybranym układem. W związku z tym mamy szansę na zdiagnozowanie jednej z przyczyn naszego problemu, zupełnie jakby nikt nie wiedział o całej złożoności organizmu ludzkiego. Jak wygląda to w praktyce? Z kontuzją nogi zostaniemy skierowani do ortopedy, który wykona zdjęcie RTG i na jego podstawie stwierdzi, czy kość jest cała, zbita, złamana, czy pęknięta. Ale noga składa się również z mięśni, ścięgien, stawów i więzadeł, które również mogły ucierpieć. Powinno się to sprawdzić… u kolejnego specjalisty, do którego znowu ktoś musi nas skierować.

Tak jak pisałam wyżej, niedawno przekroczyłam czterdziestkę i od niedawna mogę zgłosić się na badania profilaktyczne. Pod warunkiem, że coś mi dolega i mam niepokojące objawy. Nie wszystkie choroby dają jednak takie objawy, które mogą zaniepokoić. W niektórych przypadkach możemy długo czuć się bardzo dobrze i być okazem zdrowia do czasu, gdy choroba osiągnie poważny stan zaawansowania. A wtedy jest już za późno i żadne leczenie nie pomoże nam powrócić do zdrowia, ale jedynie wydłuży ostatnie chwile życia. I chociaż takie sytuacje są już dość częste, a nawet powiedziałabym zbyt częste, nikt z tym nic nie robi, zupełnie jakby nie było żadnego rozwiązania i zwyczajnie trzeba było pogodzić się z takim stanem rzeczy. Jedynym wyjściem z sytuacji wydaje się korzystanie z prywatnych gabinetów lekarskich, co oznacza płacenie za leczenie dwa razy: pierwszy raz w składce zdrowotnej, drugi raz prywatnemu lekarzowi.

Ale (kolejne) największym problemem wydaje się obecnie leczenie dzieci. Zawsze mówiłam: „gdy człowiek uważa, że ma ciężkie życie, niech przejdzie się na oddział onkologii dziecięcej”. Wiedziałam, że jest w tym sporo prawdy, nie byłam jednak przygotowana na to, jak naprawdę wygląda życie w tej onkologicznej rzeczywistości. Niestety miałam możliwość doświadczyć jej na własnej skórze, gdy moja córka trafiła na oddział onkologiczno-hematologiczny prosto z OIOM-u. Bez wdawania się w szczegóły: największym absurdem jest brak informacji o prognozach związanych z leczeniem, szansach na powrót do zdrowia i możliwości wybrania innego rodzaju terapii. W sumie w Polsce nie ma zbyt dużego wyboru. Przeważnie leczenie onkologiczne polega na operowaniu, chemioterapii i radioterapii. Dziecko przeżywa to bardzo ciężko, a bezradni rodzice cierpią razem z nim. Gdy następuje wznowa choroby, wznawia się również leczenie – tymi samymi metodami. Do skutku, a może bardziej do stwierdzenia, że rezultaty nie dają nadziei na wyzdrowienie. A wtedy... wtedy rodzice szukają pomocy poza granicami Polski, organizują zbiórki, na które wpływają ogromne kwoty, wywożą dziecko za ocean i.... przeważnie okazuje się, że jest już za późno, że trzeba było zgłosić się od razu po postawieniu diagnozy. Tylko nikt o tym wcześniej nie mówił. Poza tym zawsze wybiera się metodę, która jest tu, na miejscu i za darmo. A gdyby tak pieniądze, które „pompuje” się w nieprzynoszące rezultatu terapie przeznaczyć od razu na drogie, ale skuteczne leczenie nowymi technologiami? Świat pełen zdrowych dzieci to piękny świat, wart tego, aby o niego walczyć.

Czy to, co napisałam, jest jakimś wielkim odkryciem? Raczej nie. Ja bym nawet powiedziała, że jest to nasza szara codzienność. Codzienność, która niestety przytłacza. Niemoc, jaką czują chorzy lub rodzice chorych dzieci wobec takiego stanu rzeczy, wydaje się nie do przełamania. Możemy sobie rozmawiać, żalić się, możemy nawet pisać artykuły na ten temat. Wygląda na to, że nasze zdrowie i życie wcale nie jest jakimś nadrzędnym celem, chociaż przecież po to są przychodnie, szpitale, uniwersytety medyczne, aby działać na rzecz społeczeństwa. Czy nie powinno wszystkim zależeć na tym, aby to społeczeństwo było zdrowe?