Każdy rodzic czuje poniekąd presję, by być lepszym, bardziej kreatywnym, jednocześnie zaangażowanym w osobisty rozwój, ale i w rozwój swoich dzieci. Czasami trudno się oprzeć pokusie, by na wszystko machnąć ręką i żyć swoim życiem. Zewsząd słyszymy, by wyjść ze swojej strefy komfortu, by zrobić coś dla siebie, poszukać tylko dla siebie motywatora do działania. Zrzucić z siebie to, co nas ogranicza, i dać się ponieść fantazji, własnym pragnieniom, ambicjom. Owszem, takie coachingowe wskazówki mogą pomóc nam uświadomić sobie, co moglibyśmy zrobić, by czuć większą satysfakcję z pracy czy życia. Jednak ja bardzo ostrożnie podchodzę do tego typu tematów i staram się sprawdzić, jak ktoś przekazuje taką wiedzę, kto ją przekazuje i w jakim celu. Często może się okazać, że stoi to w sprzeczności z naszymi wartościami.

Odnoszę wrażenie, że współcześni rodzice sami na własne życzenie szufladkują się, stają po jakiejś stronie i zaciekle bronią swojego punktu myślenia. Czasami trudno nam odpuścić. Mamy tendencję do przesady i wstydzimy się, kiedy nasze metody zawodzą albo kiedy nie umiemy sprostać tym metodom. Albo jesteśmy tak zwanymi nowoczesnymi rodzicami, albo trzymamy się starych metod; albo trzymamy dziecko krótko, albo dajemy mu wolność i swobodę; albo stawiamy na ciągły rozwój i naukę, albo dajemy dzieciom wytchnienie i pozwalamy rozwijać się naturalnie. Co do jednego jestem zgodna, że każdy z nas chce jak najlepiej zadbać o potencjał swoich dzieci i by były po prostu szczęśliwe. Kiedy jednak wejdzie się głębiej w nasze motywy, możemy dostrzec smutny obraz nas samych, często mocno zakompleksionych, próbujących gdzieś się wpasować i sprostać stawianym przez rodzinę, znajomych, ogólnie świat – oczekiwaniom. I szybko można się zorientować, że to, co nazywamy: „troską o dobro dziecka”, wcale już nią nie jest, a przynajmniej nie tak zupełnie. 

Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że dzisiaj każdy z nas ma być „kimś”. A najlepiej być kimś niezależnym, hołdującym wolności, tolerancji (i czy na pewno wszyscy tak samo te pojęcia rozumiemy albo czy do wszystkich się one odnoszą w jednakowy sposób). Przecież każdy z nas jest kimś, jesteśmy wyjątkowi, nie ma drugiego takiego, jak my sami. Wciąż szukamy potwierdzenia naszej osoby w oczach innych, tego, że słusznie postępujemy jako rodzice. A czasem zdarza się, że pod wpływem „ludzkiego gadania” robimy względem własnych dzieci coś wbrew sobie i naszym poglądom na rodzicielstwo. A kiedy jeszcze zaczynamy czytać liczne poradniki i coachingowe strony dla rodziców, mam wrażenie, że znowu sobie narzucamy pewne ramy, do których musimy przystać. I znowu wpadamy w spiralę wyrzutów sumienia.

Czy zatem my jako rodzice możemy sobie jakoś pomóc? Zadbać o siebie, korzystając z całego dobrodziejstwa, które jest dookoła nas: doświadczenia naszych rodziców, poradnictwa rodzicielskiego, rad znajomych i nieznajomych, różnych idei rodzicielstwa i naszych odczuć i pragnień?

Myślę, że odpowiedź jest tak samo prosta, jak skomplikowana, bo wymaga naszego wysiłku, do którego, myślę, większość z nas nie jest przyzwyczajona. Chodzi mi o wysiłek metafizyczny, wysiłek przystawiania wszystkiego, co czytamy, co nam się proponuje, do wzorca naszych wartości, i ocena, czy jest to do zaakceptowania. Dzieje się tak z różnymi koncepcjami wychowawczymi, samorozwojowymi czy w końcu nawet z aktywnością fizyczną. Nie jest dobrze, jeśli stoimy na skrajnych pozycjach, bo stamtąd jest niewielki margines wykonania ruchu. Postawy skrajne to materializm, który wyklucza wszystko, co metafizyczne, i fideizm, który przedkłada niezachwianą wiarę w Boga nad rozum i zdobycze nauki.

Chrześcijaństwo daje nam tę swobodę, że nie wymusza na wierzących posiadania konkretnego zdania na każdy temat. Jest, bądź co bądź, dość konkretny katalog dogmatów i spraw danych do wierzenia. Reszta jest dowolnością. Jeśli będziemy racjonalnie oceniać rzeczywistość i mieć świadomość swoich wartości i nauczania Kościoła, skrajności nam nie grożą.

Z praktycznego punktu widzenia możemy zadbać o siebie chociażby poprzez wybór tego, co chcemy słyszeć od innych ludzi na temat rodzicielstwa i czy w ogóle mamy ochotę cokolwiek usłyszeć. Czasami dobrze się odciąć od takich toksycznych czy relacji, czy opinii, które tylko pogłębiają nasze wątpliwości i podważają nasz autorytet jako rodziców, ale głównie w naszym odczuciu. Czasem nasze odczucie powinno być ważniejsze niż po raz kolejny spełnianie czyichś oczekiwań, które wcale nie muszą być dla nas i naszych dzieci dobre. Boimy się odrzucenia, szczególnie jeśli chodzi o relacje z najbliższymi. Jednak czasami lepsze jest odcięcie pępowiny niż tak naprawdę na siłę uszczęśliwianie najbliższych i zatracanie swojej autentyczności. Przecież każdy z nas, każdy tata czy każda mama, w chwili narodzin dziecka staje się nową osobą z czystym kontem i wraz z rozwojem dziecka rozwijamy się i my. Warto bronić swoich wartości i odczuć czy jako rodzica, czy osoby w ogóle. Każdy człowiek posiada pewne doświadczenie, instynkt, pewne przeczucie co do zdarzeń, jakiś hamulec, który pozwala nam dostrzec zagrożenie. Zamiast narzekać lub nic nie robić ze strachu, lepiej być wdzięcznym za różne doświadczenia i okazje. Obwinianie siebie za błędy, które popełniliśmy jako rodzice, lepiej zamienić w poczucie odpowiedzialności i zacząć działać oraz brać z nich lekcję na przyszłość. Zawsze jest czas i miejsce, by coś zmienić czy poprawić.