Dziecięcy apetyt to bardzo ciekawy temat. Przeczytałam stosy różnych artykułów o zdrowej diecie dziecka, o wprowadzaniu nowego pokarmu dzieciom, co zrobić, by chciały jeść warzywa. Przy okazji nasłuchałam się tysiąca opinii, opowieści o niejadkach, oczywiście, co powinnam, a czego broń Boże unikać. W całym zasobie wiedzy i doświadczeń jak zwykle musiałam znaleźć złoty środek dla siebie, by ponownie nie czuć ogromnych wyrzutów sumienia z tego powodu, że moje dzieci niekiedy nie jadłby nic oprócz kaszy manny czy kiełbasy z suchym chlebem. A co gorsza, kiedy, jak mówi mój syn: „nie jestem już kiełbasiany”, nie jedzą nic albo nic ze słodyczami.
Dylemat, kiedy wprowadzać nowe smaki i czy mają to być słoiczki, czy – jak przystało na matkę Polkę – samemu gotować, również mnie nie ominął. Ostatecznie skończyło się tak, że dzieci zaczęły jeść później niż norma podaje, a jadły i słoiczki, i maminy obiadek. A tak poważnie, niekiedy było naprawdę ciężko. I nie dziecku, bo ono się musiało przystosować do nowych smaków, do jedzenia ręką czy łyżeczką, o konsystencji już nie wspomnę. Najtrudniej było, kiedy rzeczywiście starałam się gotować wszystko zdrowe, przemyślane, a dziecku i tak nie smakowało. Dzisiaj też nie jest tak kolorowo. Córka jeszcze wszystko w miarę toleruje, jest jeszcze mała i każda rzecz w miarę jej smakuje, bo to ciągle coś nowego. Natomiast syn już taki chętny do współpracy nie jest. Ma swój gust, który się zmienia, kształtuje. Potrafi okrasić daną potrawę epitetem obrzydliwości i zaczyna się namawianie na chociaż parę łyżeczek czy widelców, by można było odhaczyć w jadłospisie ciepły i wartościowy posiłek. Trudne to, ponieważ gotujemy z miłością i troską o swoją rodzinę i każda krytyka, a warto nadmienić, że krytyka dziecka jest najbardziej szczera, po prostu boli. Mimo wszystko starałam i staram się nie zniechęcać.
W kwestii jedzenia i przygotowania dzieci do wspólnych posiłków nie ma jednej złotej zasady. Owszem nie ma chyba wątpliwości, że pewne rzeczy, jak wspólne posiłki, niejedzenie przed telewizorem czy telefonem, odchodzenie od stołu bez podziękowania czy pozwolenia, są istotne, ważne i stanowią o naszej kulturze osobistej. Jednak jestem zdania, że i do tego dziecko dojdzie, nauczy się, tylko trzeba dać mu czas i trochę swobody. Nasza zbytnia kontrola, niestety, może zniechęcić dziecko. Nie wolno przymuszać do jedzenia, wpędzać w poczucie winy, gdy dziecko nie zjadło całego dania, deseru traktować jak kartę przetargową. Owszem nie jestem bez winy, ale już wiem, że lepiej nałożyć mniej. Zawsze można wziąć dokładkę. Nie zje od razu, odpuszczam. Zgłodnieje – poprosi o coś do jedzenia. W ten sposób zaoszczędziłam sobie wiele stresu i niepotrzebnych kłótni. Deserów czy słodyczy nie traktujmy jak nagrody. Niech będą one częścią naszego jadłospisu, do którego podchodzić będziemy zupełnie bez większych emocji, oczywiście na wszystko jest czas i wszystko ma swoją określoną kolejność. Jeżeli chcemy zrobić dziecku przyjemność, niech to nie będą koniecznie słodycze. Zdarza nam się jeść przed telewizorem, jednak najczęściej podaję posiłki w kuchni, gdzie tak naprawdę jest serce naszego domu. Dzieci czy pomagają, czy tylko się bawią, kiedy my przygotowujemy jedzenie, są z nami, rozmawiają, śpiewają.
Pewnie każda współczesna mama kojarzy temat metody BLW, czyli bobas lubi wybór. Myślę, że metoda ta daje wiele i mamom, i dzieciom. Nie stosuję jej w stu procentach, ale pewne jej założenia dają naprawdę dobre efekty w dziedzinie logopedii, samodzielnym decydowaniu dziecka o tym, co i jakie ilości będzie jadło. I wbrew pozorom nie chodzi tu o to, by dziecko nam teraz mówiło, co i jak mamy ugotować, bo tak naprawdę mamy nad tym kontrolę. To my podajemy dziecku posiłek i kontrolujemy jakość i zróżnicowanie posiłków. Czasami pod pozorem zrobienia czegoś w innym pokoju wychodziłam z kuchni i zostawiałam dzieci z jedzeniem, na które różnie się zapatrywały. Po chwili, bez mojej interwencji i ciągłego mówienia, dzieci same łapały za jedzenie, a z czasem za sztućce czy kubek i umiały się same obsłużyć. W metodzie tej ważna jest właśnie swoboda, to, że dziecko samo bada, eksperymentuje z jedzeniem. Efektem ubocznym jest nierzadko spory bałagan i poplamione ubranka, ale i do tego można się wcześniej przygotować, by już na wstępie wyeliminować swoją irytację. Czasem mi to wychodzi, czasem nie mam na to najmniejszej ochoty. Poza tym korzystanie z przepisów ze stron o BLW nauczyło mnie, że nie muszę gotować oddzielnych obiadów dla dorosłych i dzieci.
Zauważałam również, że dzieci podobnie jak my mają dzień, kiedy zjedzą wszystko, co jest na talerzu, a na drugi dzień nawet nie chcą tego samego posmakować. Chyba dobrze jest im zostawić regulację ich apetytu. One lepiej od nas wiedzą, kiedy są głodne i na ile mogą sobie pozwolić. Owszem martwimy się, kiedy nic nie jedzą, bo i takie dni się zdarzały. A po dzieciach naprawdę widać, że zmarkotniały, nie jedząc kilka dni. Dla młodszej córki ratunkiem jest jeszcze karmienie piersią. Zawsze jednak miały swoje powody, a to rosnące zęby, a to ból brzucha, jakieś zmartwienie, nie taki kolor talerza czy kubka, inne niż zazwyczaj podanie danego składnika. Zauważam również, że my, rodzice, trochę przesadzamy z tym jedzeniem. Kiedy nie chcą nic jeść bądź boimy się odmowy, gotujemy codziennie to samo, coś sprawdzonego. Kupujemy duże ilości tzw. zapychaczy – musiki, jogurciki. Chcielibyśmy, by jadły zawsze z nami wtedy, kiedy coś jest podane, i to, co jest podane. Najczęściej tak się zdarza i myślę, że kiedyś same już do tego dojrzeją. A czasami faktycznie potrzebna może być pomoc specjalisty, i wiem, że rodzice z niej korzystają.
W domu już umiemy jakoś rozładowywać stres związany z jedzeniem, ale najtrudniejsze chyba dla dziecka są wyjścia w gości. Wciąż ktoś coś proponuje, mówi o konieczności jedzenia, by być silnym i zdrowym, że nieładnie robić przykrość komuś, kto tak się napracował, że jeść powinno się przy stole, nie wolno tak od niego wciąż odchodzić. Moja reakcja zazwyczaj jest taka sama: pozwalam odejść od stołu, ale najpierw proszę, by syn zobaczył, co jest na stole i może na coś się skusi. Nie ukrywam, zdarza się nam nakarmić dzieci przed wyjściem, przeczuwając, że cały wieczór będzie siedziało głodne. Jednak im dziecko starsze, tym bardziej odchodzimy od tego, by mogło samo już decydować, co zje. Poza tym nie lubię rozmów o przygotowywaniu jedzenia. Słyszałam wiele, że można dosalać, posłodzić, bo przecież to nie smakuje maleństwu, które notabene jeszcze nigdy nie poznało smaku soli i białego cukru. Na szczęście to my rodzice decydujemy!
Z jedzeniem jest trochę jak z relacjami. Nic w tej dziecinie nie jest stałe, co – wydaje mi się – wyżej udowodniłam. Kurczowe trzymanie się naszych zasad, że jemy głównie warzywa, owoce, przy stole itp., niestety będzie budziło opór i efekt odwrotny. A my zafundujemy sobie lawinę złości, konfliktów. Po drugie posiłki powinny scalać relację. Wspólny posiłek przy jednym stole powinien być miejscem spotkań rodzinnych, bliskości, słuchania różnych historii i opowieści rodzinnych, przekazywania tradycji. Wspólne posiłki powinny kojarzyć się nam z przyjemnością. Nie może być przy tym wielu rozpraszaczy. Dziecko w końcu samo zauważy, że posiłki mają swoje określone zasady, porządek, które nadają mu czasem odświętności.
Trudno dzisiaj znaleźć czas na wspólny posiłek, a co dopiero na wspólne przygotowanie go. Dlatego dobrze jest celebrować te chwile, nawet z małymi dziećmi. Dobrze czasem wspólnie zaplanować posiłki, listę zakupów czy zrobić same zakupy, wspólnie z dziećmi gotować. Czasami ogranicza nas nie tylko czas, ale bałagan. Przygotowanie posiłków sprowadziliśmy do obowiązku. Zapominamy, że wspólne gotowanie może przynieść wiele korzyści, nawet tym, którzy nie lubią czy nie potrafią gotować. Może kobieta bardziej umie zadbać o atmosferę, ma lepsze wyczucie. Jednak dziś zarówno mama, jak i tata doskonale sobie radzą w kuchni i dobrze jest ten fakt wykorzystać. Dać dzieciom przykład wspólnoty, radości, odpowiedzialności za siebie nawzajem. A one z pewnością się chętnie dołączą, do jedzenia również.