Pisząc kilka słów o sobie w celu prezentacji własnej osoby, wspomniałam, że w szkole jestem po to, aby odpowiadać młodzieży na ich pytania. Naprawdę jest to główny powód, dla którego pracuję w szkole jako nauczyciel religii. Jeśli porozmawiacie z uczniami i spytacie ich, czy tak samo często podważają teorie przedstawiane na innych niż religia lekcjach, to jestem pewna, że odpowiedź będzie brzmiała „NIE”.
Nauczyciele nauk empirycznych mają na wszystko wzory, obliczenia, pomiary, obserwacje czy doświadczenia. Nie wspomina się oczywiście o tym, że co chwilę ktoś podważa przyjęte teorie naukowe. To, czego ja uczyłam się o wszechświecie czy początkach ludzkości, jest już nieaktualne. Ale uczniom przeważnie nawet nie przyjdzie do głowy, aby nauczycielowi np. geografii zadać pytanie typu: „A Pan wie, że to prawda?” lub „Kto to udowodnił i w jaki sposób?”. Są przyzwyczajeni do tego, że na tych lekcjach to ich się odpytuje.
Dlaczego uczniowie nie zadają takich pytań na innych przedmiotach? Może dlatego, że to, o czym czytamy w szkolnych podręcznikach, uznaje się za niezaprzeczalny fakt uznany przez wszystkich naukowców. Innym powodem jest zwykły lęk przed nauczycielem, strach przed jego reakcją. Poza tym, aby zadać mądre pytanie, trzeba mieć wiedzę wykraczającą poza wiedzę szkolną, która daje argumenty w dyskusji.
W takim razie o co chodzi z pytaniami dotyczącymi religii? No cóż, żyjemy w takim świecie, że to, co jest związane z religią, wielu uważa za wymysł i zabobon wzięty żywcem z wieków ciemnych. Pismo Święte to bajki napisane dla ogłupienia wiernych, a katechetki są zwyczajnie zalęknionymi dewotkami wpatrzonymi w księży jak w obrazek. I tu nagle wszyscy są ekspertami od Biblii i starożytności, teologii i instytucji Kościoła oraz od spraw księży.
Uczniowie, którzy dopiero rozpoczynają lekcje ze mną, często prezentują właśnie taką postawę i tak zadają pytania. Gdy nie udaje im się przyprzeć mnie do muru, wytaczają ciężką artylerię, mianowicie próbują wyprowadzić mnie z równowagi. Znam to. Pamiętam siebie i swoją klasę w szkole średniej. My również mieliśmy pytania i również umieliśmy doprowadzać nauczycieli do białej gorączki. Mną kierowała ciekawość. Od zawsze interesowała mnie moja religia, Biblia i sprawy metafizyczne. Niestety, od moich nauczycieli religii nie uzyskałam żadnej satysfakcjonującej mnie odpowiedzi. W pewnym momencie zaczęłam myśleć, że chyba ich zwyczajnie nie ma. Że chrześcijaństwo jest tak zawiłe, tak sprzeczne z tym, co głosi świat, że aż nierealne.
Nie poddałam się jednak. Rzuciłam wykształcenie ekonomiczne w kąt i zdecydowałam się na studia teologiczne. Nie miałam jeszcze wtedy w planach uczyć w szkole. To przyszło dopiero później, gdy okazało się, że odpowiedzi są. I to bardzo logiczne. Zafascynowała mnie nie tylko teologia jako nauka, ale również możliwość pójścia z nową wiedzą w świat. Po głowie kołatała mi się myśl: Przecież to trzeba powiedzieć młodzieży, trzeba im to wyjaśnić. I zastanawiałam się, dlaczego nikt tego nie robi. I tu zapadła decyzja: Będę uczyła religii w szkole średniej.
Tak się stało. Od 16 lat staram się odpowiadać na pytania moich uczniów. W tym czasie doszłam do wniosku, że główną przyczyną niechęci odpowiadania na pytania młodzieży jest ich… wiek. Jak często my, dorośli, zadzieramy nosa i pokazujemy, jak bardzo jesteśmy mądrzy. Tak bardzo, że nie będziemy odpowiadać na głupie pytania młodych i dociekliwych ludzi. Co więcej, słysząc pytanie, zapominamy, że sami kiedyś nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Oburzamy się, jak ktoś w ogóle może o to pytać. W kwestiach religijnych dochodzi jeszcze problem umiejętnego wyjaśnienia. Jeśli dorosły nie potrafi wytłumaczyć „dlaczego?”, to każe przyjąć wszystko na wiarę. Zawsze można jeszcze dodać: „Bo tak jest napisane!”.
Przez 16 lat słyszałam naprawdę przeróżne pytania, zarówno dociekliwe, jak i bezczelne, naukowe, jak też osobiste i bardzo bezpośrednie. Czasem były zadawane celowo w sposób niewłaściwy. Mówiłam wtedy: WRÓĆ i zastanów się, jak możesz inaczej zadać to pytanie, tak aby przeszło mi przez uszy i abym chciała na nie odpowiedzieć. Aby być wiarygodną i godną zaufania, muszę zawsze mówić prawdę, także o sobie, o swoim życiu, dzielić się własnym doświadczeniem religijnym. Ale przede wszystkim dać młodym ludziom przestrzeń.
PRZESTRZEŃ to znaczy co? To znaczy takie warunki w klasie, taką atmosferę, w której się nie wstydzą, w której nie boją się, że będą ocenieni, że ktoś im przyklei łatkę, że nauczyciel „wygada” innym. Oczywiście są takie tematy, na które rozmawiamy tylko w cztery oczy, ale żeby uczeń odważył się przyjść, muszę dać do zrozumienia, że jestem w szkole dla Niego i chętnie poświęcę Mu czas i uwagę. Bardzo ważne jest przy tym, aby młody człowiek miał poczucie bezpieczeństwa w wyrażaniu swoich wątpliwości i ujawnianiu niewiedzy. Nie można reagować przesadnym zdziwieniem, rozbawieniem czy oburzeniem. Takie reakcje blokują, zamykają na dalsze dyskusje. To nie jest łatwe, tego trzeba się nauczyć, wyrobić i zrozumieć, że tematy, które nas mogą szokować, lub problemy, które są według nas śmiesznie małe, dla tych ludzi to poważne sprawy. Najgorszy tekst, jaki słyszałam sama wiele razy od dorosłych, brzmiał: „poczekaj, jak będziesz w moim wieku, to będziesz miała prawdziwe problemy”.
To, o czym piszę z rzeczywistości szkolnej, dotyczy również sytuacji w domu. Tam też, a raczej właśnie tam i przede wszystkim tam, potrzebna jest przestrzeń pełna zrozumienia, szacunku, uwagi i empatii. Rozmowa nie może zaczynać się, a czasem również kończyć, na przesłuchaniu i wydaniu instrukcji na resztę dnia: „Co było w szkole?”, „Jakie oceny?”, „Dokąd idziesz?”, „Posprzątaj pokój!”, „Weź się za naukę!”, „Zjedz ziemniaczki!”. Reakcją często jest ucieczka lub pytania, ale te wyprowadzające z równowagi. Czy muszę? Po co? Do czego mi to jest potrzebne? Dlaczego właśnie ja?
Znacie to, prawda?
I w oparciu o te doświadczenia powstaje mit. Mit o młodzieży, która nie lubi rozmawiać z ludźmi starszymi i mądrzejszymi od siebie, która buntuje się przeciw światu dorosłych i która nie lubi rodziców i nauczycieli. Nie zgodzę się z tym tak do końca.
Młodzi ludzie potrzebują dorosłych, i to bardzo. Ale nie dorosłych, którzy ich uciszają, którzy zawsze zmierzą ich karcącym lub podejrzliwym wzrokiem, w głowie budując różne domysły i scenariusze. Nie potrzebują dorosłych, którzy im powiedzą, jak są beznadziejni, jak nie używają rozumu, jakie głupoty im w głowie. Takie rzeczy ludzie w wieku dojrzewania mówią sobie sami aż za często. W tym czasie każda pomyłka to jeden kamyczek więcej w ciężarze ich „beznadziejności”, który noszą ze sobą codziennie. Oni bardzo chcą poczuć się pełni nadziei i chcą, aby ktoś w nich tę nadzieję pokładał. Przychodzą do nas i czasem zachowują się zupełnie inaczej, niż powinni, niż oczekujemy. Nie zawsze umieją powiedzieć wprost, o co im chodzi, nie zawsze potrafią nazwać emocje, które nimi kierują. To jest trochę jak wołanie o pomoc. A my? Przecież jesteśmy dorośli i mądrzejsi. Możemy im w tym pomóc. Pokażmy im, że chcemy.