Są różne poziomy wrażliwości na dobro i zło tego świata, ale również na to, na co nie mamy wpływu, a może się źle skończyć. Jedni nie mogą na to patrzeć, odwracają oczy. Jeszcze inni otwierają popcorn i śledzą dramatyczne informacje jak najlepszy serial. Są również tacy, którzy nie mogą słuchać dobrych informacji i szukają w nich drugiego dna, podstępu, nieszczerości. Dobro wydaje im się być stanem nienaturalnym w dzisiejszym świecie.

Wydaje mi się, że dużą rolę w wykreowaniu właśnie takich postaw mają media. Nie chcę jednak ich demonizować, co to, to nie. Jednakże truizmem jest stwierdzenie, że złe wiadomości sprzedają się lepiej. Lepiej się klikają, przyciągają większą liczbę ludzi przed ekrany. Złe informacje w mediach mają w sobie coś ze scen egzekucji w epoce przedmedialnej, które gromadziły całe place gawiedzi, ludzi, którzy normalnie są dobrymi mężami, żonami, pracownikami i pracodawcami. Na czas krwawego show zmieniają się jednak w żądnych sensacji, podnieconych klakierów.

I my dzisiaj tak samo – śledzimy wojny, katastrofy, konflikty, dramaty, nie mogąc oderwać się od telewizora albo telefonu. Przyciąga to nas jak magnes, być może dlatego że mamy w sobie mechanizm samoobrony, uważności na zagrożenie. Wydaje mi się to jednak być zbyt słabym wytłumaczeniem. Przecież te zagrożenia nie dotykają nas bezpośrednio. Wchodzimy w nie w roli obserwatora, i to dalekiego.

Skąd więc w nas ta ciekawość zła? Czy jest ona w nas zaprogramowana? Jest wiele badań, które dotyczą tego tematu. Można je w zasadzie sprowadzić do logicznego wniosku, że zło, jak i dobro, jest w każdym z nas i w zależności od sytuacji, w jakiej się znajdziemy, mamy szansę wyboru między tymi dwoma opcjami zachowania. Nazywa się to moralnością. Badacze, a przynajmniej ich część, jak John Mikhail z MIT, czy też Marc Hauser, biolog z Harvardu, twierdzą, że moralność w swojej podstawowej formie nie jest nabywana na drodze wychowania, a przynajmniej nie od zera, ale jest nadbudowywana na fundamencie czegoś, co nazywają „gramatyką moralną”. Ci badacze, podążając z teorią ewolucji, upatrują fundamentu tej genetycznej moralności właśnie w rozwoju procesów stadnych, które muszą się samoregulować, a to wymaga bezpieczników w postaci rozróżnienia swój–obcy czy chociażby instynktu ochrony stada przed środowiskiem.

Osoby wierzące będą upatrywać źródeł moralności w objawieniu i wcale nie jest tak, że te dwie koncepcje, ewolucyjna i metafizyczna muszą się wykluczać. Wierzący powiedzą, że Bóg działa przez naturę. Taka jest przynajmniej wykładnia Kościoła katolickiego.

W ogóle to w systemach religijnych naturalnie tkwi klucz do zrozumienia moralności, dlatego że to właśnie one doprowadziły do stworzenia systemów etycznych, nadbudowanych na tę gramatykę moralną. Dlaczego więc jest tyle wynaturzeń we współczesności? Dlaczego jest tyle paradoksów? Dlaczego ciągle słyszymy o tym, że ktoś dopuścił się jakichś strasznych czynów?

Pomijając kwestię psychopatologii, a więc stanów, w których ludzie pozbawieni są emocji, empatii, a jedyne, co ci psychopaci potrafią robić doskonale, to ich udawanie, problemem (a w zasadzie kluczem do tego problemu) jest po pierwsze wolna wola, a po drugie podatność na wpływy, która może stępić wolną wolę.

Religie wykorzystują te dwa klucze do narzucenia pewnych norm moralnych i społecznych w tworzonych przez siebie kulturach, w przeważającej części korzystając bardzo mocno z tego naturalnego i wpisanego w nas poczucia dobra i zła. W naszym kręgu cywilizacyjnym, zbudowanym na greckiej filozofii i rzymskim prawie, które nadały społeczeństwu kształt, to właśnie chrześcijaństwo je ucywilizowało, nadając im ramy moralne, a więc sankcjonując chociażby takie kwestie jak niewolnictwo. To na chrześcijaństwie wyrosła cała cywilizacja zachodnia.

Nie oznacza to oczywiście, że było idealnie i cukierkowo, bo Europa ma swoje czarne karty – pogromy Żydów, kolonizacja, wojny religijne, nienawiść na różnym tle. Ale nie działo się tak, bo zmieniły się zasady moralne. Zmienił się, bardzo często na chwilę, sposób ich interpretacji. Potem było już posypanie głów popiołem i wyciągnięcie, bądź nie, wniosków na przyszłość.

Co jednak się dzieje w momencie, kiedy miejsce religii jako naturalnego dla człowieka regulatora zachowań społecznych, zajmuje ideologia, w której centrum stają abstrakcyjne pojęcia, jak rasa, naród, kapitał, klasa? Pojęcia, które nie są pierwotne, ale zbudowane na fundamencie cywilizacji, mogą być – jak każde narzędzie – użyte dobrze lub źle. Kiedy staną się młotkiem w rękach demiurgów nowego świata, totalitarnych przywódców, kują w miękkiej skale wolnej woli, wywołując uległość i poczucie obowiązku, które kończy się tym, że zbrodniarze mówią, że tylko wykonywali rozkazy.

Wzięta w karby totalitaryzmu odpowiedzialność indywidualna zmienia się w powszechne przyzwolenie na zło. Dokonuje się odwrócenie pojęć. Jak u Orwella – wojna to pokój, a miłość to nienawiść. Masa wygrywa nad jednostką. Wolna wola idzie w piach. Pozostaje jej namiastka – czy kupić jasny chleb, czy ciemny.

Truizmem znów jest powiedzieć, że w każdym z nas jest i bohater, i zbrodniarz. A od okoliczności i naszej siły wewnętrznej – którą przecież da się ćwiczyć – zależy to, jak się zachowamy w sytuacji próby. Obyśmy nigdy nie musieli być sprawdzani, ale obyśmy zawsze byli gotowi.