Już po wyborach. I nie o ich wyniku chcę dzisiaj pisać. Nie można jednak przejść obojętnie wobec tego, co się w związku z tym szykuje. A już od pierwszego dnia słyszymy, że należy naprawić system edukacyjny. Aż strach się bać. Gdy słyszę takie zapowiedzi, dosłownie czuję ciarki na plecach. Nie chodzi o to, że nie dostrzegam potrzeby zmian, lecz bardziej o to, że każda zmiana jest jakby kolejnym eksperymentem na uczniach, nauczycielach i rodzicach. I w sumie podczas tych wszystkich 17 lat mojej pracy w szkole, gdy zmieniały się rządy, zawsze rodziły się nowe pomysły na to, co by tu „naprawić” w szkolnictwie. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że te wszystkie reformy nie miały na celu faktycznej poprawy jakości edukacji, ale wprowadzano je dla samego „urozmaicenia”. Coś przecież musi się dziać.
To, że z polskim systemem edukacji nie jest dobrze, wiedzą wszyscy. Funkcjonuje on trochę jak rower poskładany z różnych części, z których każda pochodzi z innego modelu z innej epoki: niby porusza się do przodu, ale zarówno komfort, jak tempo i bezpieczeństwo jazdy jest bardzo wątpliwe. Są oczywiście wśród nas tacy, którym jakimś cudem udało się bezpiecznie przejechać wszystkie etapy drogi i osiągnąć cel. Przypominało to jednak bardziej jazdę „na czuja”, „bez trzymanki” i z zamkniętymi oczami, byle do przodu, byle nie spaść i za bardzo się nie poobijać. Koszty czasem były ogromne, głównie zdrowotne, ponieważ osiągnięcie zamierzonego celu wiązało się z wyparciem wielu podstawowych potrzeb, jak chociaż potrzeba snu. Pogodzenie bowiem wielu obowiązków, przyjemności i opanowanie całego materiału przewidzianego na poszczególne etapy nauki wymagało rozciągnięcia doby lub skrócenia czasu odpoczynku. Tak zapamiętałam mój czas spędzony w szkole. A jak jest dzisiaj?
Obecnie mamy do czynienia już z innym pokoleniem młodzieży i musimy koniecznie wziąć to pod uwagę. Człowiek bowiem wciąż podlega ewolucji, może nie aż tak spektakularnej, aby dołączyć ją jako kolejny dział podręcznika biologii, ale równie ważnej. Na rozwój każdego z nas od najwcześniejszych lat ma wpływ mnóstwo czynników. Oczywiste jest to, że co innego determinuje rozwój obecnego młodego pokolenia niż to, co miało główny wpływ na uczniów rozpoczynających naukę w latach 80. ubiegłego wieku. A dorośli jakoś nie mogą przestać się dziwić. „Bo za naszych czasów...”. Tak, wiem, było inaczej. Ale do tego już nie wrócimy. Aktualnie większość młodych ludzi ma problem z przyswajaniem wiedzy i rozumieniem różnych zagadnień na lekcjach. Dlatego też korzysta z korepetycji, które odbywają się w godzinach pozalekcyjnych. W efekcie przeciętny uczeń, kończąc obowiązkowe zajęcia w szkole, po krótkiej przerwie na dotarcie do domu, może również na obiad, zaczyna kolejny etap nauki, tym razem płatny, ale indywidualny i, podobno, bardziej skuteczny. Do tego dochodzą zajęcia dodatkowe, odrabianie lekcji oraz… Właśnie. Gdzie jest czas na coś jeszcze? Są wśród uczniów również ci mniej ambitni, którym zależy jedynie na prześliźnięciu się przez kolejne klasy i zakończeniu obowiązku nauki jak najszybciej. Przecież nie trzeba iść na studia, dzisiaj można zrobić szybki kurs przyuczający do zawodu i „zarabiać więcej niż nauczyciel” (cytat za moimi uczniami). Ci mają więcej czasu na wszystko, ale niestety i tak przeważnie spędzają go ze smartfonem w ręku. Są też tacy, których nie da się ująć w żadnej z tych ram. I dobrze. Wybijają się ponad innych, wychodzą przed szereg, potrafią patrzeć niestandardowo. W nich cała nadzieja.
No dobrze, ale co dalej z tym całym systemem? Każdy rodzic, uczeń i nauczyciel widzi, że szkolnictwo nie może funkcjonować w sposób, jaki mamy obecnie. Skoro wiemy, że uczniowie niewiele wynoszą z lekcji, podczas której nauczyciel mówi do „tłumu”, to dlaczego liczebność klas sięga 38 osób? Jeżeli mamy świadomość większej potrzeby snu u nastolatków i ich problemów z wczesnym wstawaniem, to dlaczego lekcje w niektórych szkołach zaczynają się już o 7:30? Po co wydłużać listę lektur obowiązkowych, skoro powszechnie wiadomo, że większość młodzieży nie czyta książek w ogóle? Pytań oczywiście jest o wiele więcej, a każde z nich stanowi dobry argument do rozmowy o zmianie systemu edukacji. Bo ta zmiana jest konieczna, ale nie może być nieprzemyślana.
Tak naprawdę gdybyśmy chcieli zbudować coś nowego, a zarazem opartego na dobrych fundamentalnych wartościach, trzeba byłoby wziąć pod uwagę konieczność zrównania z ziemią tego, co mamy dzisiaj. Nie jest dobrą praktyką „dolepianie” i przerabianie już istniejących budynków. Każda próba ingerencji może skończyć się naruszeniem konstrukcji, a wtedy czeka nas niekontrolowana „katastrofa budowlana”. Podobnie jest z naszym systemem edukacji. Jak do tej pory kolejne rządy próbowały coś łatać, przenosić, przebudowywać. Czy jednak doczekamy się kiedyś tak odważnego zespołu, który weźmie się za szkolnictwo od samych podstaw? No i oczywiście przyzna się do tego, że potrzebuje pomocy. Konsultacje z ekspertami są bowiem jak najbardziej wskazane. Nie jest sztuką zrobić coś na pokaz, aby wszyscy widzieli, że nie było się bezczynnym. Sztuką jest zrobić coś dobrze, biorąc pod uwagę wiele aspektów obecnej rzeczywistości. Nie ma jednak człowieka, który zna się na wszystkim. Dobrze więc by się stało, gdyby edukacją zajęli się specjaliści, a nie politycy. Gdyby zmiany wynikały z realnych potrzeb i problemów, a nie z przekonań i światopoglądów. A już najgorzej będzie, jeśli dokonają się jedynie po to, aby zrobić innym na złość. Niestety, nie mamy już na to większego wpływu. Pozostaje nam powiedzieć: „Pożyjemy – zobaczymy”.