System oceniania powinien być sprawiedliwy. Z jednej strony to truizm, a z drugiej utopia. No bo oceniamy drugiego człowieka. Może nie jako osobę, ale to, co przygotował. A wiadomo, że co człowiek to historia.

Ocenianie jest nierozłączną częścią nauczania w standardowym systemie szkolnym. Jako nauczyciele oceniamy wszystko – prace klasowe, sprawdziany, kartkówki, odpowiedź ustną, pracę na lekcji, pracę domową, zeszyt, prezentację, projekty i co tam jeszcze sobie wymyślimy. No i oczywiście stawiamy jeszcze oceny śródroczne i końcowe. Postawić ocenę, wyciągnąć średnią i podsumować jest najprościej, bo daje nam to złudzenie obiektywności. Czy na pewno? No właśnie.

Tak naprawdę jedyne oceny, które jako nauczyciele musimy postawić, to oceny śródroczna i końcowa. Tyle wymaga od nas prawo oświatowe. Cała reszta to kwestia statutu szkoły. I niektóre mają powpisywane całą masę ocen, a nawet częstotliwość ich wystawiania. Zdarzają się zapisy, że muszą być na przykład co najmniej trzy oceny w miesiącu przy dwóch godzinach tygodniowo. I nauczyciel kombinuje, jak by tutaj sprawdzić to, czego nauczyli się podczas lekcji uczniowie.

Uczniowie zaś żyją od sprawdzianu do sprawdzianu, od odpytywania do odpytywania. Są wprzęgnięci w jarzmo sprawdzania. A przecież głównym celem przebywania w szkole jest nauczenie się czegoś i stawanie się dojrzałym człowiekiem. Rozwiązywanie testów i życie w permanentnym stresie raczej tego nie ułatwia. Dominuje praktyka „zakuć, zdać, zapomnieć”, bo do tej układanki należy doliczyć oczekiwania rodziców, które są dość często rozbieżne po pierwsze z oczekiwaniami i możliwościami ich dzieci, a po drugie z ofertą edukacyjną szkoły.

Jasne, że każdy rodzic chciałby, żeby jego dziecko było doskonale zaopiekowane i zaopatrzone w wiedzę na terenie szkoły przez nauczycieli. I takich dzieci w czasie jednej lekcji, w jednej klasie jest średnio ponad dwudziestu. Nauczyciel, choćby chciał, nie da rady zindywidualizować pracy z każdym uczniem. Może indywidualizować formy sprawdzania. Aktywnym i zdolnym dorzuci więcej, tym słabszym trochę odejmie i wszystko będzie się zgadzać – na papierze. Biurokratyczny wilk syty i zastraszona pedagogiczna owca cała. Ale w tym wszystkim znika gdzieś sens.

Ośmielę się stwierdzić, że nauczanie zorientowane na ocenianie jest z gruntu błędne. Bo przecież już starożytni stwierdzili, że non scholae, sed vitae discimus. A w dorosłym życiu rzadko pamiętamy, czy mieliśmy czwórki, trójki czy piątki. Pamiętamy te przedmioty i tych nauczycieli, którzy nas czymś zainteresowali, albo tych, którzy nas zastraszyli. Rzadko jednak, w tym drugim przypadku, treści, które nam przekazywali.

I oczywiście, uczeń nie zainteresuje się wszystkim, ale nawet w aktualnych podstawach programowych, choćby z fizyki, na pierwszym miejscu jest rozbudzenie ciekawości świata i zjawisk, które nas otaczają. Kartkówki z ruchu jednostajnie przyspieszonego tego nie ułatwiają i to w dodatku po lekcji opracowanej czysto teoretycznie, na modelach matematycznych, czyli wzorach. I oczywiście to tyczy się każdego przedmiotu.

Dlaczego więc jest, jak jest? Przyczyn jest wiele, ale myślę, że najważniejsze jest przyzwyczajenie do systemu i to, że jest on tak głęboko wyryty w naszych umysłach, że nie wyobrażamy sobie czegoś innego. Alternatywne podejście do edukacji zdaje nam się często szarlatanerią. Nie jesteśmy przekonani do eksperymentowania na własnych dzieciach, tym bardziej że wielu rodziców ma kompleksy, jeśli chodzi o kompetencje wychowawcze.

W dodatku jesteśmy jednak dość konserwatywnym społeczeństwem i na każdą nowinkę patrzymy z ostrożnością i dużą dawką sceptycyzmu. Wolelibyśmy, żeby ktoś sprawdził to najpierw za nas, a my wtedy ewentualnie w to wejdziemy. Czas jednak mija, dzieci kończą niewydolną edukacyjnie szkołę, nauczyciele narzekają, że młodzież coraz gorsza, społeczeństwo narzeka, że nauczyciele nie potrafią uczyć. Poziom frustracji narasta. A na to wszystko nakłada się jeszcze demotywacyjny system awansu i wynagradzania nauczycieli, którzy dość szybko osiągają zawodowy sufit i potem już nic nie muszą, tym bardziej że mają wypracowany warsztat.

Nie ma się co dziwić, że nie chcą zmieniać czegoś, co dla nich się sprawdza, co daje im komfort pracy. Tylko wciąż trwamy w niekończącym się cyklu oceniania i sprawdzania, które niczego nie wnoszą do rozpoznania tego, jakim ten młody człowiek jest, a jakim chce zostać.