Z takim fundamentem możemy przystąpić do edukacji emocjonalnej dziecka. Ta edukacja to nic innego jak nazywanie emocji. Tak jak kiedyś uczyliśmy dziecko mowy, wskazując na przedmioty i wypowiadając ich nazwę, tak teraz obserwujemy emocje, wskazujemy, że w ogóle są, a potem je nazywamy. Może nie zawsze trafnie, bo pewnie chaos emocjonalny dziecka może nam to czasami utrudniać i damy się zwieść, kiedy zmęczenie zamieni się w złość, a złość w smutek, ale bazując na swojej intuicji, świadomości emocjonalnej i kontekście sytuacyjnym mamy szansę na całkiem trafne diagnozy stanów emocjonalnych dziecka. Swoje spostrzeżenia czym prędzej dziecku przekazujemy, aby i ono rozumiało, co się z nim dzieje, a w przyszłości umiało nazwać swój stan samodzielnie. Korzyść z takiego działania będzie podwójna. Z jednej strony dziecko nauczy się rozpoznawać emocje, a z drugiej zobaczy, że my te emocje akceptujemy. A kiedy my akceptujemy emocje dziecka, ono także nauczy się je akceptować. A to już połowa, a właściwie cały sukces – mamy całkiem realną szansę na wychowanie dojrzałego i stabilnego emocjonalnie człowieka.

Ale i tu pojawia się pułapka. Z miłości do naszych dzieci chcielibyśmy, aby doświadczały tylko szczęścia, tylko spokoju, tylko radości, tylko komfortu, tylko bezpieczeństwa. I znaleźliśmy całkiem, wydawać by się mogło, sprytną strategię. Zaczynamy ignorować emocje nieprzyjemne – złość, zazdrość, frustrację. Wolelibyśmy, by w świecie dziecka nie istniały i odbieramy im prawo bytu – nie dostrzegamy ich, nie nazywamy, a kiedy tak się nasilają, że już nie da się ich nie zauważyć, albo kiedy przestają się mieścić w granicach dobrego wychowania – czasami w bezradności lub złości zakazujemy ich. Liczymy, że szybko zduszone nie poczynią szkody.

Bywa też inaczej. Czasami okazujemy tak głęboką empatię, tak współczujemy dziecku, tak je pocieszamy, że dane emocje wyolbrzymiamy i przekonujemy tym naszą pociechę (skutecznie, choć nieświadomie), iż dzieje się nie wiadomo co i nie wiadomo jak poważnego. No dramat po prostu.

Ale bywa i jeszcze fantazyjniej. I to całkiem często. Boimy się różnych nieprzyjemnych emocji dziecka (zwłaszcza złości) i robimy wszystko, aby im zapobiec. Wychodzi z tego efekt wychowawczy daleki od planowanego. A więc w obawie przed atakiem histerycznego buntu spełniamy każdą zachciankę dziecka, zwłaszcza w miejscu publicznym, przyjmujemy każde „nie” w obawie przed krzykliwym protestem. Naczelną zasadą staje się nieustanna dbałość – byle tylko dziecko nie płakało i nie złościło się. Efekt murowany – piękny okaz tyrana.

By nie wpaść w tę pułapkę, trzeba zaakceptować, że dziecko może doświadczać wszystkich emocji, także tych nieprzyjemnych. A my musimy do nich podejść ze stoickim spokojem. Można by tu sparafrazować pewną piosenkę i zapewnić, że złościć się każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, (…) czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Także dziecko.

Aby się nie udusiło, musi móc przeżywać wszystko – i to, co łatwe i miłe, i to, co trudne, a rodzic ani nie powinien przed tym wszystkim chronić, ani tego przesadnie ułatwiać. Jedynie, co rodzic powinien, to nauczyć pociechę, jak sobie z tym chaosem radzić. Po pierwsze trzeba pozwolić dziecku trudne emocje przeżyć, a więc im nie zaprzeczać, nie zakazywać ich, nie ignorować, nie od razu rzucać się do pocieszania. Owszem, okazać zrozumienie, ale pozwolić, aby dana emocja w dziecku wybrzmiała. A kiedy jej poziom nieco opadnie, spróbować do niej mądrze podejść. Ta nauka zwłaszcza powinna dotyczyć tak kłopotliwej dla wszystkich złości. To jedna z trudniejszych emocji i nie zawsze jako rodzice wiemy, jaką postawę wobec niej należałoby przyjąć, by nie utracić pedagogicznego autorytetu. Zdusić? Zakazać? Zignorować?

Nie dusić. Nie zakazywać. Nie ignorować. Pierwsza zasada to nauczyć dziecko oddzielać emocje od zachowań. Emocje są i je akceptujemy (także złość), ale już inne reguły dotyczą zachować. Bo nie wszystkie zaakceptować możemy. Złość musi znaleźć swój wyraz w słowach lub w zachowaniu. A ponieważ ma potężny ładunek energetyczny, to i zaskakujące mogą być skutki jej wyrażania. O jednym jednak musimy pamiętać – dziecko nie może niczego dzięki złości uzyskać. Kiedy dziecko swoją złością, gniewem chce na nas coś wymusić, łagodnie, ale stanowczo temu się przeciwstawiamy. A kiedy złość przeradza się w agresję, reagujemy natychmiast. Nie boimy się, że skazujemy dziecko na cierpienie, i nie tłumaczymy, że jest małe i ma prawo tak się zachowywać. Dziecko ma prawo do wszystkiego, ale naszym zadaniem jest nauczyć je akceptowalnego wyrażenia gniewu. Ale naukę rozpoczynamy, kiedy obie strony – i zdezorientowany rodzic, i rozemocjonowane dziecko – ochłoną.

A więc omawiamy z dzieckiem pewne zasady, którymi złość może, a którymi nie ma prawa się rządzić (np. agresja wobec innych, niszczenie przedmiotów). Ale jednocześnie podpowiadamy, co może zrobić, aby złość jednak wyrazić, uzewnętrznić. Przyznajemy mu do niej prawo, ale nadajemy tej wolności pewne dopuszczalne granice. Podpowiadamy metody jej wyrażania, uczymy technik relaksacji. A nawet nagradzamy za wyrażenie gniewu – to właściwe, akceptowalne. Doceniamy, że nie wyraziło go w sposób agresywny, ale opanowany – na przykład słowami, zamiast rękoczynem. Oczywiście dopasowujemy tę edukację do wieku i poziomu rozwoju dziecka.

W całej tej przygodzie zaprzyjaźniania dziecka z emocjami warto mieć dystans, pewną dozę odwagi, wiedzy i dojrzałości emocjonalnej. Dystans pomoże nam nie przeżywać skrajnych emocji razem z dzieckiem, pozostać na zewnątrz i przyjąć punkt widzenia obserwatora i mentora. Odwaga przyda się do pokonywania osobistego lęku przed widokiem zmagań dziecka, jego uczeniem się życia na własnej skórze. Wiedza da nam narzędzia do mądrego wsparcia dziecka, a dojrzałość emocjonalna ułatwi całe zadanie.