Logopeda, fizjoterapeuta, dermatolog, neurolog, orzeczenia, zaświadczenia, dysleksje, dysortografie, dyskalkulie... i wiele, wiele innych. Rozmawiając o dzieciach, coraz częściej skupiamy się na ich dysfunkcjach, przypadłościach, niedoskonałościach, które należy „naprawić”. Kiedyś, gdy przychodzili znajomi, rodzice chwalili się dziećmi. I najgorszą rzeczą, jaką mogli powiedzieć, było: „chodź, pokażesz jak...” i tu można wpisać dowolnie: tańczysz, malujesz, śpiewasz, recytujesz i wiele innych. Jakie to było straszne, tak „występować” przed znajomymi rodziców. Pamiętacie to? Ja nie czułam się szczególnie dowartościowana takim wyróżnieniem, wręcz przeciwnie. Wydawało mi się, że mówi się o mnie tylko dlatego, że coś potrafię. A gdybym nie potrafiła? Co wtedy mogliby powiedzieć o mnie moi rodzice? „To jest nasza córka Kasia, ona... jest taka wysoka (?), ma takie długie włosy (?), ma haluksy (?)”. Tak, mam haluksy, ale nigdy nie były one kryterium tego, jak jestem postrzegana przez otoczenie. Nie miały wpływu na moją naukę, zachowanie czy osiągane sukcesy i porażki. I nikt nigdy się na tym jakoś szczególnie nie skupiał. Oprócz ortopedy.

 

Jak dzisiaj rodzice rozmawiają o swoich dzieciach? Nie mam zamiaru uogólniać, ale wydaje mi się, że coś poszło w złą stronę. Piszę to jako matka czwórki dzieci i nauczycielka. Odnoszę wrażenie, że świat stworzył nam etykiety, według których należy dzieci posegregować i powkładać do odpowiednich „szufladek”. W jakim celu? Cel w sumie był bardzo ambitny i miał służyć poprawie jakości funkcjonowania w szkole czy wśród rówieśników, jednak w mojej ocenie zabrakło tu umiaru. W każdym dziecku, w każdym uczniu doszukujemy się czegoś, jakiegoś defektu, który pozwoli włożyć go do konkretnej „szufladki”, dzięki czemu można będzie zastosować właściwe dla niej procedury. Pamiętam, gdy mój drugi syn poszedł do szkoły, tej samej, do której chodził już starszy. Wiadomo, że nauczyciele pamiętają i porównują. Starszy syn jest „roztrzepany”, robi wiele rzeczy naraz i wszędzie go pełno. Młodszy zaś skupia się na jednej czynności, jest bardziej poukładany i musi dokończyć to, co zaczął. Gdy rozmawiałam z panią od świetlicy o tym, jak różni się młodszy syn od starszego, usłyszałam z Jej ust pytanie, które było już diagnozą, którą postawiła w swojej głowie: I co? Asperger?

 

No tak, inne dziecko wymaga innego podejścia. Ale jak włożymy je do szufladki, to mamy gotowy sposób postępowania przygotowany przez specjalistów. To w szkole. A w domu? W sumie coraz częściej jest podobnie, co wynika z kierunku, w którym zmierza to całe „zamieszanie”. Gdy rodzice nie rozumieją zachowania dziecka lub też nie udaje im się wpłynąć na jego zmianę, stwierdzają, idąc za podpowiedziami z Internetu, podszeptami pań z przedszkola lub ze szkoły i wyciągając wnioski z doświadczenia innych rodziców, że dziecku należy postawić diagnozę. Trzeba określić je naukowym terminem, który będzie wyjaśniał i kwitował wszystko, co nie do końca nam się podoba i nie umiemy tego zaakceptować.

 

Czy to jest zawsze potrzebne? Nie mówię o przypadkach, w których rzeczywiście diagnoza specjalisty pomaga zrozumieć dziecko i odnaleźć właściwy sposób na budowanie z nim relacji. Ale ile razy jest tak, że próbujemy znaleźć medyczny czy psychologiczny termin na zachowanie, które można określić jednym prostym i pięknym słowem: dzieciństwo. Pisząc „dzieciństwo”, mam na myśli zarówno czas, który poprzedza wiek młodzieńczy, jak również charakterystyczne dla tego okresu rozwojowego zachowanie. Ale przede wszystkim chodzi mi o podkreślenie i konieczność odróżnienia tego, co jest normalne dla bycia dzieckiem, od tego, co powinno niepokoić. Należy zostawić tu dość szeroki margines na to, co odbiega od naszych oczekiwań. Zbyt duże skupienie na dzieciach i uwaga poświęcana ich rozwojowi znacznie utrudniają danie im pewnej swobody w tym zakresie. Chcemy, aby „chodzili” według wytyczonych granic, zachowywali się jak dojrzali i odpowiedzialni ludzie. Nie mogą pokłócić się z kolegą, bo to nieładnie, nie mogą przekroczyć zasad w szkole, bo zaraz będzie wiadomość przez dziennik elektroniczny, nie mogą zrobić nic głupiego, bo za chwilę otrzymamy telefon od pedagoga. A przecież takie rzeczy kiedyś były czymś normalnym. Każdy z nas popełnił jakąś gafę, podpadł wychowawcy lub innemu nauczycielowi, sprawy między rówieśnikami załatwiało się samemu i żaden rodzic nie wydzwaniał do drugiego, aby wyjaśnić kłótnię swoich dzieci.

 

Podobnie w kwestii nauki. To, że dziecko zaczyna uczyć się ortografii, nie znaczy, że od razu przestanie robić błędy ortograficzne. Jeśli przez cały cykl kształcenia obowiązuje nauczanie matematyki, to dlaczego oczekujemy, że opanuje ją już w pierwszych klasach? Skąd pomysł, aby tak wcześnie odpuszczać? Jeśli bowiem na samym początku nauki przykleimy dziecku łatkę „dysortografia” lub „dyskalkulia”, pozwolimy mu odpuścić. Już nie będzie musiało się starać nie popełniać błędów. Ma gotowe usprawiedliwienie na kartce. A rodzic? Ma specjalistyczne wytłumaczenie, dlaczego jego dziecko nie jest idealne. A może to dziecko miało zwyczajnie za mało czasu? Każdy z nas ma swoje zdolności przyswajania wiedzy, własne tempo pracy i sposób uczenia się taki, który najbardziej mu odpowiada. Każdy jest inny, własny, wyjątkowy i… NIEIDEALNY.

 

Dlaczego chcemy mieć idealne dziecko? Człowiek sam w sobie jest wielowymiarowy, jest rzeczywistością złożoną. Nie możemy patrzeć na niego tylko przez pryzmat jednego wybranego kryterium. Z drugiej strony nie uda nam się, chociażby ze względu na brak czasu, udoskonalić naszych dzieci na każdej płaszczyźnie. Spróbujcie przypatrzeć się ludziom dorosłym, doszukać się, również w specjalistach z różnych dziedzin, braków, niedociągnięć i słabych stron. Co może się okazać? Chociażby to, że pan fizjoterapeuta, który poprawia postawę syna, ma nieprawidłowy chwyt piśmienniczy, powodujący nadmierne napięcie mięśniowe w okolicy nadgarstka. Lub też, że pani z poradni rehabilitacyjnej, która dostrzegła brak odruchu podparcia i kieruje Wasze półroczne dziecko na rehabilitację, ma wadę wymowy. A może też, że pani logopeda, z którą próbujecie wywołać głoskę „r” u dziecka, ma nieprawidłową postawę ciała, wynikającą z koślawości stóp. Może korepetytor udzielający dodatkowych lekcji z fizyki Waszej córce nagminnie popełnia błędy ortograficzne, a trener pływania ma wadę zgryzu? Jednak każdy z tych specjalistów dostrzeże rażące braki u Waszych dzieci. Ale tylko te braki, które dotyczą jego dziedziny. Tak jakby człowiek składał się tylko z jednej rzeczywistości: z kości, z mięśni, z narządu mowy lub zdolności matematyczno-fizycznych. Inne aspekty są dla nich mało ważne, więc nie czują potrzeby zadbania o nie nawet u siebie.

 

I tu powinniśmy dojść do ważnego wniosku: można trochę zwolnić! A nawet: należy trochę zwolnić! Nie trzeba poprawiać naszych dzieci w każdym aspekcie. Nie potrzebujemy ludzi idealnych, lecz normalnych, może właśnie takich zwyczajnych, z którymi każdy będzie się czuł komfortowo, nie porównując się do nich i nie próbując ich doścignąć. Przecież nasze pokolenie, tzn. pokolenie rodziców, też nie jest idealne. I dobrze nam z tym, nieprawda?