A czy w ogóle jakiś poród można nazwać łatwym? Słyszałam, że ktoś, gdzieś, kiedyś... A dokładniej moja znajoma każdy z trzech porodów miała naprawdę łatwy, to znaczy szybki i mało bolesny. Przy ostatnim dziecku ledwo zdążyła dotrzeć na izbę przyjęć i od razu urodziła córeczkę ważącą 4100 g. No i w sumie to już koniec historii, nie ma o czym opowiadać, nie ma już nic do dodania. Wszystko poszło gładko, skończyło się dobrze, dziewczyny wróciły zdrowe do domu. Słuchałam też pięknych historii o pięknych porodach domowych, przytulnych i spokojnych, pełnych miłości najbliższych osób. Każda matka chciałaby tak wspominać moment narodzin swojego dziecka. A mimo to sporo z nas zasłuchuje się w historiach jak z horroru, o porodach, podczas których działy się straszne rzeczy. Takie opowieści wywołują emocje, działają na wyobraźnię, no i można je rozciągać w nieskończoność, a słuchacz się nie nudzi. Tylko nie rozumiem, w jakim celu same sobie to robimy?
Jakoś tak się dziwnie składa, że chociaż moment porodu jest sam w sobie czymś pięknym, wyjątkowym i niepowtarzalnym, to jednocześnie nie da się ukryć, że jest to wydarzenie trudne i bolesne. Niektórym kobietom wystarczy jeden raz, aby zrezygnować z marzeń o dużej rodzinie. W większości przypadków nie jest to bowiem miłe doświadczenie. Ja urodziłam czwórkę dzieci, a mimo to wcale nie było mi łatwiej przeżywać każde kolejne narodziny. Bałam się prawie tak samo jak przy pierwszym razie, co więcej, już wiedziałam, jak to jest i nie do końca chciałam zgodzić się na ból i pewnego rodzaju fizjologiczny „ekshibicjonizm”. Mam tu na myśli konieczność dania dostępu do mojego ciała tak wielu obcym osobom. Nigdy wcześniej nie leżałam w szpitalu, nie miałam żadnej operacji ani nic podobnego i zapewne dlatego było to dla mnie trudne. Nie wiem, czy można przywyknąć na tyle, aby jechać na porodówkę z pełnym spokojem i bez lęku. Mnie się nie udało. A mimo wszystko nie uważam, aby moje porody były trudne i miały znamiona jakiegoś koszmaru. Wszystko, co się działo „w międzyczasie”, mieściło się w moich granicach akceptacji. No, może poza jednym szczegółem przy czwartym porodzie, który pozostawił niemiłe wspomnienie, ale to nic wielkiego. Czy jest w takim razie dla takich jak ja, albo tym bardziej jak moja koleżanka, miejsce wśród kobiet snujących „porodowe opowieści”? Czasami wydaje mi się, że nie pasujemy do utartego wzorca „kobiety rodzącej”.
„Da się wytrzymać” – podsumowałam kiedyś ból, jaki czułam, gdy wydawałam na świat moje pierwsze dziecko. Koleżanka dopiero szykowała się do tego przełomowego momentu w swoim życiu i zadawała mi sporo pytań z serii: jak było? Moje doświadczenie wciąż było ubogie, ale faktycznie nie robiłam dramatu i wszystko, co wydarzyło się podczas pierwszego porodu, oceniłam pozytywnie. I to, że jeden z lekarzy tłumaczył mi, że ciągle boli za mało, a skurcze muszą być mocniejsze, abym urodziła dziecko. I to, że podłączono mnie do kroplówki, aby wreszcie przyspieszyć poród. Także to, że zaproponowano mi, abym spojrzała w lustro na ścianie, to zobaczę główkę (czego nie zrobiłam). A także to, że położna powiedziała: „proszę spróbować nie krzyczeć, bo wtedy straci pani potrzebne siły”. Pamiętam też, że odpowiadałam na ciągle te same pytania, zadawane co jakiś czas od początku: adres zamieszkania, nazwisko panieńskie, kod pocztowy i inne. Przyjęłam wszystkie instrukcje, próbowałam się do nich stosować i chociaż bałam się strasznie i wydawało mi się, że już nie dam rady, udało się. Urodziłam Jacka i od razu wiedziałam, że będę chciała urodzić kolejne dzieci, tak jak to było zaplanowane już wcześniej.
Moje wspomnienia z tej nocy nie są koszmarem. Pamiętam, że nawet śmiałam się i żartowałam z personelem medycznym, pomimo tego całego dyskomfortu, jaki odczuwałam. Gdy opowiadałam to koleżankom, ich reakcje były różne, począwszy od zdziwienia, poprzez oburzenie, na niedowierzaniu kończąc. Po drugim porodzie doszło jeszcze zaskoczenie dużą wagą dziecka, które urodziłam naturalnie (Michał ważył 4830 g), znieczuleniem, które nie zadziałało, i anestezjologiem prowadzącym pogawędki z moim mężem, podczas gdy ja prowadziłam nierówną walkę z naturą. Dość swobodny i wesoły sposób, w jaki o tym mówiłam, dziwił słuchaczy przerażonych tym, jak mnie strasznie potraktowano. Taka reakcja zmusiła mnie do głębszej refleksji nad tym, co wpływa na negatywne lub pozytywne doświadczenie porodowe. Zastanawiałam się, dlaczego tak dużo kobiet reagowałyby w podobnej sytuacji zupełnie inaczej, czemu zachowanie lekarzy i położnych, które mnie wydawało się jak najbardziej właściwe lub też znajdujące się w granicach dopuszczalności, na innych wywierało bardzo złe wrażenie.
Jedyną rozsądną odpowiedzią na te pytania jest nasz subiektywny odbiór zaistniałej sytuacji. Wpływ na niego ma bardzo wiele czynników i każda kobieta, a także każdy mężczyzna towarzyszący kobiecie podczas porodu, ma prawo do własnych odczuć. Trochę inaczej należy podejść do opinii, jaką wystawiamy personelowi medycznemu, a która bardzo często jest krzywdząca. I nie jestem do końca przekonana, czy opiera się ona na racjonalnej ocenie, czy jedynie na naszych emocjach. Trend jednak jest taki, że na porody narzekać trzeba, a przynajmniej wypada. Każda matka musi znaleźć coś negatywnego, co może dorzucić do „wspólnego garnka” w tej babskiej kuchni. Dopiero gdy wszystkie dodadzą coś od siebie, jakiś drobny, ale przerażający szczegół, wyjdzie z tego prawdziwy koszmar, którym karmi się kolejne pokolenia matek. Dlaczego musimy brać w tym udział? A jeśli nie chcemy, czy nie postawimy się trochę jakby „poza kręgiem”, czy nie urwiemy nici łączącej nas ze wspólnotą kobiet cierpiących? Może jednak znajdzie się wystarczającą ilość mam, aby stworzyć zupełnie inny krąg, kobiet, które zamiast straszyć – wspierają.