Co jest najważniejsze w edukacji szkolnej? Jedni powiedzą, że jak najlepsza i najgłębsza wiedza. Inni znów, że jak najlepsze przygotowanie do pełnienia typowych ról w społeczeństwie, a jeszcze inni, że zajęcie młodemu człowiekowi czasu, kiedy rodzice pracują, oraz odciągnięcie od zachowań ryzykownych i złego wpływu światowych pokus.

Mamy więc opcje maksymalistyczne i redukcjonistyczne. I tak naprawdę system szkolny, ten państwowy, musi brać pod uwagę wszystkie te postawy i zasadniczo mu się to udaje, bo oferta jest zróżnicowana tak pod kątem wymagań, jak i efektów edukacji. Znajdą tu coś dla siebie i bardzo zdolni, i ci, którym nie chce się uczyć, a jak najszybciej chcą wskoczyć na rynek pracy i się usamodzielnić. Myślę, że jest to dość oczywiste, bo przecież ludzie są różni i różne mają priorytety. Niedobrze, jeśli w całym tym systemie pojawia się niepotrzebna presja ze strony systemu, żeby udowodnić, że dany model, dana struktura czy w końcu dana szkoła jest najlepsza, najbardziej efektywna, co ma oczywiście pomóc jej w rekrutacji i otoczyć ją nimbem chwały i wspaniałości.

Temu służą oczywiście wszelkie rankingi, klasyfikacje, nagrody specjalne i etykietki, które można zamieścić na stronie internetowej i ulotkach, tak aby wszyscy je widzieli. Oczywiście to samo w sobie nie jest niczym złym, ale jest to fundament dla podnoszenia poprzeczki coraz wyżej już na nie do końca uczciwych i zdrowych zasadach. „Budząca się szkoła” napisała ostatnio tekst o tym, że często nierokujący uczniowie są wypychani ze „złotych” rankingowych szkół tuż przed maturą, żeby nie generować ryzyka popsucia tych rankingów. Pojawia się również w tych szkołach problem z coraz większym obciążaniem młodych ludzi nie tylko materiałem, ale i presją na wynik, a nie na umiejętności, co samo w sobie jest zaprzeczeniem idei edukacji, bo przecież już starożytni mówili, że „non scholae sed vitae discimus”, a więc nie uczymy się dla szkoły, lecz dla życia. Jeśli jednak szkoła staje się przedsiębiorstwem, fabryką, której półproduktem jest maturzysta i olimpijczyk, a rzeczywistym produktem – rankingowy wynik i złota tarcza, to mamy do czynienia z zaprzeczeniem jakiegokolwiek zdrowego rozumienia edukacji. Szkoła staje się wówczas nie środkiem do celów wyznaczonych przez uczniów i nauczycieli, celów osobistych i związanych z rozwojem ich jako osób, a nie rozwojem szkoły jako fabryki laureatów, dla której budowa zdrowych relacji, skupienie się na tych słabszych jest czymś więcej niż tylko retorycznym listkiem figowym dodawanym na koniec długich relacji o sukcesach i o tym, jak trudno jest utrzymać wysokie miejsce w rankingu, okraszonych tytułem „u nas trzeba się uczyć”, tak jakby gdzie indziej nie trzeba.

Tego typu szkoły przyciągają tych najlepszych, których ambicją jest zdobyć jak najlepsze wykształcenie i duża część z nich rzeczywiście odnajduje się w atmosferze szalonej presji na wynik i ciągłego przeskakiwania własnych limitów, ale część niestety pęka. Okazuje się bowiem, że zdolności i tak zwana bystrość to nie wszystko. Człowiek to nie tylko umysł, jak chciałyby tego takie szkoły, ale również emocje. A praca pod ciągłą presją bez emocjonalnej poduszki w postaci chociażby wspierającej rodziny albo przestrzeni na popełnianie błędów prowadzi często do przykrych konsekwencji, z samobójstwami włącznie. Znam przykłady, kiedy nauczycielka matematyki stawiała w liceum takie wymagania, że dostać czwórkę graniczyło z cudem, a potem ta sama młodzież na maturze osiągała minimum 80%. Czego to dowodzi? Tylko tego, że można odpowiednio wytresować młodego człowieka, straszyć go widmem klęski i jednocześnie tłumaczyć, że działa się dla jego dobra. Oczywiście swoiście interpretowanego dobra.

Pojawił się bardzo ciekawy postulat odejmowania punktów „rankingowym” szkołom za każdego ucznia, który opuścił szkołę przed maturą. Wydaje mi się to sensowne, bo rankingi i tak będą tworzone, i tak niektórym będzie to potrzebne do udowadniania innym, ale chyba najbardziej sobie samemu, że ich praca ma wartość – wyższą niż innych, a oni sami są od innych lepsi.