Zbliża się czas rekrutacji do szkół podstawowych. Czas, w którym dotychczasowe przedszkolaki z grup zerowych staną się elementami wielkiego systemu edukacji, który będą wspominać za kilkanaście lat, bo ten czas w szkole będzie immanentnie złączony z wydarzeniami, które ich ukształtują, które w dużej mierze określą to, jakimi dorosłymi będą. Nie jest to więc coś, co powinniśmy potraktować lekko.
Co, jeśli potraktujemy edukację jak każdą inną usługę? Jeśli oddamy samochód do mechanika i ten się nie sprawdzi, to przecież nie pojedziemy tam znowu. Tak działa rynek. Problem w tym, że rynek edukacji, szczególnie tej podstawowej, nie jest wolny. Obowiązuje rejonizacja, która automatycznie przypisuje dziecko do danej szkoły. Moim zdaniem jest to jeden z podstawowych czynników, dla których system eroduje szybciej, niż powinien. Skoro uczniowie i tak do nas przyjdą, a więc będzie kogo uczyć, to znaczy, że taka szkoła, przynajmniej teoretycznie, nie musi robić niczego szczególnego, bo utrzymanie ma zagwarantowane. Jasne, że nie może też odbiegać za bardzo na minus, bo wtedy pojawiają się organy kontroli. Ale jest to idealna sytuacja dla wprowadzenia zasady „ciszej jedziesz, dalej zajedziesz”. Jest to system, który jest idealnym podłożem do utrwalania przeciętniactwa (źle rozumianego) i bylejakości.
Popatrzmy jednocześnie na szkoły prowadzone przez inne organy niż gminy. Te szkoły nie są najczęściej objęte rejonizacją, szczególnie w miastach, gdzie stanowią rynkową konkurencję dla szkół samorządowych. Ta rywalizacja jest oczywiście nierówna, bo szkołom niesamorządowym nikt nie zapewni dopływu uczniów. Mimo wszystko te szkoły funkcjonują i mają się dobrze, chociaż patrząc na rynek, wydawałoby się, że to zupełnie nieopłacalne.
Oczywiście szkoły prowadzone przez inne niż samorządy organy są różne. Są publiczne, finansowane z subwencji, ale są też takie, w których obowiązuje czesne. Te szkoły bardzo często powstają z poczucia braku, z zauważenia pewnej luki. Na rynku edukacyjnym jest on stosunkowo łatwy do wypatrzenia, bo przecież widać, jak nasze dzieci funkcjonują w rzeczywistości szkoły samorządowej i czy nam się to podoba, czy nie. Jeśliby się podobało – konkurencyjne placówki by nie powstawały, bo pomijając wyjątkowe sytuacje, szkoła to nie jest biznes, na którym zarabia się dobre pieniądze. Bardzo często na początku trzeba włożyć spory kapitał bez żadnej gwarancji zwrotu. Tym bardziej godne podziwu i szacunku są te oddolne inicjatywy – najczęściej rodziców i nauczycieli, którzy nie są zadowoleni z dotychczasowej jakości szkół systemowych.
Ale czy szkoły niepaństwowe są idealne i nie ma w nich problemów? Oczywiście nie, bo świat nie jest idealny, ale im więcej alternatyw, tym jakość powinna być wyższa, gdyż jedni będą bali się, że stracą, a drugim będzie zależeć na wzroście. Tak powinien działać rynek edukacji, ale niestety tak nie jest, gdyż proporcje szkół alternatywnych względem systemowych są niestety bardzo nierówne.
Jak więc wybrać dobrą szkołę, skoro wybór jest tak ograniczony? Oczywiście dużo łatwiej mają mieszkańcy dużych miast i ich przedmieść. Tam nawet rejonizację można obejść przy dużej determinacji, ale i dostępność szkół alternatywnych jest spora. Najgorzej niestety jest w gminach wiejskich, gdzie jest jedna szkoła i zero alternatyw. Chwała tym wszystkim nauczycielom i dyrektorom w takich szkołach, którzy rozumieją wagę odpowiedzialności i dźwigają na swoich barkach troskę o przyszłość dzieci, które są im powierzone. Są też niestety szkoły wiejskie, które uczą tylko teoretycznie, a ciężar edukacji spoczywa na barkach rodziców, jeśli są świadomi, a jeśli nie, to prowadzi to do zaniedbań i porażki edukacyjnej, co przekłada się na stan całego społeczeństwa.
Rynek edukacyjny powinien być uwolniony, bo kluczowa powinna być sprawa świadomego społeczeństwa i silnej tożsamości jego członków – polskich obywateli. Trwanie w bylejakości wzmacnianej przez system może spowodować, że zapaść będzie bliższa, niż przypuszczamy.