Współczesna szkoła przyjmuje (często słuszne) zarzuty nadmiernej biurokratyzacji, rozdmuchania procedur i komplikowania na siłę tego, co powinno być proste. Co jest trudnego w uczeniu dzieci i młodzieży? Kiedyś wystarczył tylko nauczyciel ze swoją wiedzą i uczeń, któremu nakazano się uczyć, w myśl starej zasady sformułowanej w jednym z wierszy Marii Konopnickiej – „Pójdź, dziecię! Ja cię uczyć każę”. Te czasy, w których wszystko było prostsze, bo i autorytet był narzucony z góry i wspomagany przez aparat państwa, które również opierało się na sile, są już słusznie minione. Nie da się już dziś nadać autorytaryzmom szkolnym pędu systemowego, chociaż wielu umrze, próbując. Te próby wymuszania posłuchu są niezwykle często źródłem nauczycielskich frustracji, kiedy młodzież nie chce postępować wedle poleceń, które nauczycielowi wydają się być słuszne.
Żyjemy w świecie, który chcemy zorganizować w sposób demokratyczny, otwarty i tolerancyjny. Chcemy budować społeczeństwo obywatelskie oparte na jednostkach, które są świadome swojej niezależności, potrafią jej bronić i ją manifestować. Oczekujemy, że absolwenci szkół będą samodzielni i przygotowani do życia nie tylko merytorycznie, będąc wyposażonymi w wiedzę, ale również psychicznie i moralnie. O tych dwóch aspektach szkoła, jako system, często zapomina, skupiając się tylko na wynikach, ocenach, rankingach i egzaminach. I tak uczniowie pozostają zostawieni sami sobie, ze swoimi problemami, troskami i radościami. Jeśli rodzina funkcjonuje dobrze, to nie ma problemu, bo otrzymają wsparcie tam. Ale w sytuacji, w której ta rodzina jest, w taki czy inny sposób, dysfunkcyjna, młody człowiek coraz bardziej dryfuje w groźne rejony, w których może rozbić się o góry lodowe uzależnień, toksycznych relacji i życiowych dramatów. A szkoła powinna spełniać rolę wychowawczą. Powinna być drogowskazem nie tylko w nauce, ale również w społeczeństwie, a szerzej w osadzeniu siebie w aksjologii, w systemie etycznym, który będzie społecznie akceptowany. I nie chodzi tutaj w żadnym razie o wychowywanie konformistów i ludzi, którzy będą zginali kark przed władzą. Ale myślę, że jest to zrozumiałe.
Utyskując na biurokrację i procedury, musimy uważać, żeby nie wylać dziecka z kąpielą. Jakkolwiek jestem przeciwnikiem biurokracji, to jeśli chodzi o procedury – jestem ich wielkim zwolennikiem. Procedury ułatwiają życie i porządkują pracę. Pozwalają czuć się bezpiecznie w sytuacjach powtarzalnych, obiektywizują różne sytuacje i chronią nas przed błędami wynikającym to z emocji, to z roztargnienia. Gorzej, jeśli procedury stają się sensem, a nie pomocą w życiu. Nie wolno nam nigdy w imię procedur krzywdzić drugiego człowieka. Potrzebna jest więc ogromna uważność na drugiego człowieka, jego potrzeby i aktualny stan. Wymaga to elastyczności i skupienia na relacjach. Nie nawołuję tu do łamania prawa, ale doświadczenie pokazuje, że nie ma sytuacji bez wyjścia, jeśli jest dobra wola.
Jesteśmy w środku sesji maturalnej. Ten egzamin od wielu lat jest obudowany bardzo szczegółowymi procedurami, które pozwalają na przeprowadzenie go w porównywalnych warunkach w całym kraju. Jest sporo głosów krytycznych wobec tych procedur, ale ja bym ich bronił, tak samo jak bronię obecnego egzaminu maturalnego. W sytuacji, w której nie mamy egzaminów na studia, jest to jedyna możliwość wyrównania szans na starcie uczniom z różnych części Polski.
Wyłączenie przed wielu laty matury spod jurysdykcji szkół było dobrym wyjściem w systemie, o którym piszę powyżej. Jeden egzamin sprawdzany centralnie jest najmniejszym złem w systemie bolońskim, który sam w sobie nie jest doskonały. Procedury, które nim sterują, są konieczne, a pewna ich komiczność czy absurdalność, którą rozpatrujemy w kontekście własnej szkoły, mogą wcale nie być takie komiczne czy absurdalne w innej.
Bądźmy uważni na innych, elastyczni w relacjach i starajmy się tak pracować, żeby procedury i prawo nie przesłoniły nam człowieka.