Nadchodzi czas semestralnych rozliczeń w szkołach. Nadchodzi czas, w którym jak co roku nauczyciele będą słyszeć od swoich uczniów „co mogę zrobić na wyższą ocenę?”, mimo tego, że przez te kilka miesięcy wcale nie było po nich widać, że zależy im na wyższym stopniu. Historia znana i stara pewnie tak, jak istnieją publiczne szkoły. Mnie to w ogóle nie dziwi. Presja na oceny ze strony środowiska, w którym młody człowiek dorasta, jest tak ogromna, że bardzo często to oceny stają się wyznacznikiem „jakości człowieka”. Wiadomo, im lepsze oceny, tym bardziej młody człowiek szanowany i chwalony. Najgorzej być tym słabym i nie otrzymywać wsparcia.

Kult ocen jest niezwykle rozpowszechniony. Napędzają go nie uczniowie, którzy zapytani o to, czy oceny ich motywują, w ogromnej większości zaprzeczają, zaznaczając, że jeśli już, to skrzydeł dodają te dobre. I to jest oczywiście prawda. Zawsze skrzydeł dodają dobre informacje, pochwały i słowa uznania za coś, co zrobiliśmy dobrze. Zła ocena bez komentarza i bez uzasadnienia, a tak się przecież dzieje najczęściej, daje w zasadzie tylko jedną informację – jesteś słaby i niewystarczający, jesteś jedynką, dwójką, trójką w sześciostopniowej skali jakości ucznia. Czyli poniżej przeciętnej. Musisz skakać wyżej, ale niekoniecznie powiemy ci, jak masz to zrobić, domyśl się.

W taki sposób rozumują uczniowie, którzy nie otrzymują informacji zwrotnej o swoich słabościach i deficytach do uzupełnienia. Chwała wszystkim pedagogom, którzy zrywają z paradygmatem gołej oceny i chętniej sięgają po elementy oceniania kształtującego i język empatii w relacji z uczniem. To się opłaci, a przede wszystkim z przedmiotu edukacji uczeń staje się podmiotem i zwiększa się świadomość jego praw.

Tej świadomości nadal w szkole wielu się boi. Pisałem o tym wielokrotnie, że odejście od modelu, w którym nauczyciel jest carem i bogiem, jest dla wielu nauczycieli, nie tylko tych starszej daty, zupełnie nie do przeskoczenia. Uczeń ma czuć respekt przed nauczycielem, a najprostszą metodą wymuszenia szacunku jest spowodowanie, żeby się bali. I tak nakręca się spirala cichej przemocy i zastraszania, które ubierane jest w piękne szaty „autorytetu”, tradycji, trzymania poziomu czy mitologizacji szkolnego cierpienia, które ma się opłacić w przyszłości. Mnie się wydaje, że lepiej jest nie cierpieć na siłę, jeśli to możliwe.

Niestety ten paradygmat jest bardzo mocno utrwalany przez niektórych rodziców, którzy – pomni własnych, szkolnych lat – kładą ogromny nacisk na oceny, dolewając paliwa do tego szkolnego pojazdu mknącego bez kierowcy w mrok.

Oczywiście ci rodzice robią to w dobrej wierze, myśląc, że im lepsza ocena, tym większa szansa na dobrą przyszłość i po części mają rację, bo przecież ocen nie dostaje się za nic. Ale czym innym jest motywowanie ucznia do edukacji, a czym innym jest kult ocen, gdzieniegdzie nazywany „ocenozą”, kiedy to wspaniali i mądrzy uczniowie są zmuszani do poprawiania czwórek z plusem, a czasem i szóstek z minusem. Nadmiar rodzicielskich ambicji bardzo często kończy się buntem i pogorszeniem relacji albo złamaniem woli młodego człowieka, co będzie skutkowało nieszczęśliwym dorosłym, z pretensjami do rodziców.

Budząca się szkoła napisała kiedyś, że w jednej z placówek, w której słusznie zrezygnowano z ocen na rzecz narracyjnego opisu progresu edukacyjnego dzieci, niektórzy rodzice, niby rozumiejąc, na koniec i tak pytali o to, jaka to by była ocena. Ciężko jest zmienić coś, co wydaje się fundamentem cywilizacji, no bo jak to szkoła bez ocen – to dla wielu ludzi nie do wyobrażenia. A takie szkoły już istnieją. Szkoda tylko, że nadal jest ich tak niewiele.

Potrzebujemy ogólnonarodowej dyskusji o ocenach, o ich funkcji i celach. Tylko jak rozmawiać o strategiach, o przyszłości, jeśli szkolna teraźniejszość jest pogrążona w paraliżującym kryzysie braku poczucia godności samych nauczycieli? Być może trzeba szkołę budować na nowo?