W szkole potrafimy, jak nigdzie indziej, tworzyć problemy, które potem będziemy z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy rozwiązywać. Część z nich wynika oczywiście z tego osławionego negatywnie pruskiego modelu, który narzuca uczestnikom edukacji określone role już na starcie. I tak nauczyciele muszą stać się nadzorcami uczniów, kapralami. Dyrektor z kolei oficerem nadzorującym pracę kaprali. On z kolei nad głową ma generała kuratora i nadzór właścicielski w postaci lokalnych samorządowców.
Oczywiście, jeśli będziemy na szkołę patrzeć właśnie z takiej perspektywy, to może ona się nam wydać ostatnim miejscem, w którym chcielibyśmy przebywać. Skoro nie chcemy patrzeć na taką szkołę, to dlaczego tak często sami ją tworzymy? Chciałbym wierzyć, że przyczyną tego jest często siła przyzwyczajenia, brak pogłębionej refleksji i niechęć do zmian, bo te wymagają wysiłku i postawienia siebie poza strefą bezpieczeństwa. Nie sprzyjają temu również warunki zewnętrzne, w których polska szkoła funkcjonuje. Mam tu na myśli przede wszystkim niekonkurencyjność zawodu, w którym dominuje selekcja negatywna, a co za tym idzie, ograniczone pole motywacji do zmiany. Dyrektorzy szkół nie dysponują w zasadzie żadnymi wymiernymi narzędziami, które pozwoliłyby na przyciągnięcie do szkoły nauczycieli na wakujące stanowiska.
Szkoła z miejsca skostniałego organizacyjnie staje się powoli również miejscem skostniałym moralnie, bo pracujący nauczyciele są coraz bardziej sfrustrowani i kto może, rezygnuje. Trudno się dziwić chociażby po ostatnich informacjach dotyczących wzrostu płacy minimalnej, która zbliży się do stawki bazowej nauczyciela mianowanego, przekraczając jednocześnie stawki dla nauczycieli początkujących. Projekt budżetu nie zakłada wzrostu stawek dla nauczycieli. Rząd reklamuje rekordowy wzrost subwencji oświatowej, ale jednocześnie odmawia rozmów z nauczycielami o podwyżkach. Znów ci, którzy uczą i wychowują kolejne pokolenia Polaków, są traktowani jak zło konieczne albo gorzej – jak powietrze, i to takie, którym się ciężko oddycha.
W tym wszystkim jednak nadal są uczniowie, ich rodzice, a razem z nimi ogromne problemy, ciężary, które przynoszą w swoich głowach i sercach codziennie do szkolnych gmachów. Nie da się pracować z młodzieżą w oderwaniu od świadomości tych problemów i nauczyciele robią, co mogą, żeby reagować na te sytuacje. Szkolą się wieczorami na licznych webinarach, często za własne pieniądze, bo w szkole ich ciągle brakuje.
A jednak nadal tworzymy w szkole problemy, takie jak zakaz korzystania z toalety na lekcjach, zakaz napicia się wody na lekcji. W dalszym ciągu próbujemy, jak orkiestra na Titanicu, udawać, że „stare, dobre czasy” nadal trwają i że jesteśmy panami sytuacji. Część być może rzeczywiście się tak czuje i potrzebuje swoje frustracje skompensować poczuciem (złudnym) władzy nad tym młodym człowiekiem, który trafiając do pogrążonego w permanentnym kryzysie miejsca zwanego szkołą, nie ma tak naprawdę wyboru.
Zastanówmy się, czy chcemy tworzyć rzeczywistość opartą na otwartości, empatii, demokracji i wrażliwości, czy chcemy tylko o tym mówić, a robić tak jak zawsze. Bez odpowiedzi na to kluczowe pytanie nie zrobimy kroku ku zmianom, a jedynie krok w otchłań bylejakości, marazmu i kryzysu.